Madryt. Stolica mojej ukochanej Hiszpanii, do której nigdy nikomu nie jest po drodze. Ani to na wakacje, bo morza nie ma, ani przejazdem, bo daleko. Przegrywa z Barceloną, nie tylko w La Lidze. To jednak idealne miasto na pozasezonowy city-break. Jest przepiękne, to raz. Dwa, można tam tanio dolecieć z Ryanair. Do tego hotel za 200 zł i już – jesteś w centrum Hiszpanii i chłoniesz madrycką energię.
Pierwsze wrażenie – przestrzeń. Szerokie ulice, szerokie chodniki. Wszystko jest duże albo wielkie, bardzo zdobne. Budynki w centrum przypominają o potędze i bogactwie Madrytu, o Złotej Erze odkryć geograficznych, okresie panowania Burbonów, architektonicznej prosperity przełomu wieków XIX i XX i okresu po wojnie domowej (czasy II wojny światowej). Barok, klasycyzm, monumentalizm, eklektyzm mieszają się ze sobą i zaskakująco do siebie pasują. Przebywanie w takich okolicznościach architektonicznych to czysta przyjemność.
Zatrzymujemy się w hotelu Victoria III, ulokowanym na jednym z pięter zabytkowej kamienicy o wystroju z lat 80-tych. Pokój jest maleńki, miejsca starcza na położenie bagażu podręcznego, a z łóżka do łazienki można się dostać robiąc jeden krok, co ma swoje dobre strony.
Wąskie okno pokoiku wychodzi na ruchliwą ulicę San Jeronimo, w samym centrum Madrytu. Uliczne hałasy nie przeszkadzają nam w spaniu do 9:20. Tak jest ok, tu knajpki ze śniadaniami nie zapełniają się przed 11:00, za to zamykają późno w nocy.
O 11:07 wsiąkamy w miasto, po którym będziemy włóczyć się długie godziny przez cztery dni.
Idziemy na śniadanie na Mercado San Miguel. Mijamy tłoczne Puerto del Sol. Zatrzymujemy się na chwilę na ogromnym Plaza Mayor, otoczonym przez wysokie, majestatyczne kamienice. W oczy rzuca się budynek informacji turystycznej, za sprawą fasady w całości pokrytej malowidłami. W restauracyjnych ogródkach siedzą ludzie, grzejąc się w styczniowym słońcu. Jest jakieś 5 do 7 stopni. W Madrycie wcale nie jest przesadnie ciepło, to nie Costa Blanca. O tej najwyżej położonej europejskiej stolicy jej mieszkańcy mówią, że mają 3 miesiące piekła i 9 miesięcy zimy. Nie przeszkadza im to jeździć na skuterach, motocyklach i rowerach przez okrągły rok.
Plaza Mayor jest ładny, okazały i reprezentacyjny. Kiedyś odbywały się tu corridy, koronacje, egzekucje, przedstawienia i inne kulturalno-rozrywkowe wydarzenia. To miejsce, które trzeba zobaczyć, ale nie takie, w którym się można zakochać. Dla mnie zbyt napuszone.
W przeciwieństwie do targu San Miguel, umiejscowiony w dużej hali o ładnej, żelazno-drewnianej ażurowej konstrukcji, zdobionej trochę w stylu chińskich świątyń. W jednym z licznych kramów kupujemy tapas – małe kanapeczki z krewetkami, białymi rybkami i czymkolwiek, na co ma się akurat ochotę. I wino zamiast porannej kawy. Siadamy przy wysokim stole i chłoniemy atmosferę.
Mercado czynne jest codziennie i nawet w styczniu jest tu tłum. To kulinarna Hiszpania w pigułce. Tapas, owoce morza, smażone rybki w panierce, sery, pyszne szynki, churros z czekoladą, wszelkiego rodzaju nadziewane pierożki i krokieciki ziemniaczane. Oczywiście wino i piwo. Pierwsza wizyta w tym miejscu robi wrażenie, kolejna już nieco mniejsze, jednak z pewnością jest to miejsce godne wizyty.
Z grubsza posileni wędrujemy na Malasanę, moją ulubioną madrycką dzielnicę. Wąskie uliczki, place i placyki, graffiti na ścianach, sklepiki i kawiarnie vintage – lubię takie klimaty. Znajduje się tu uniwersytet, stąd zapewne ta twórcza, młodzieżowa atmosfera. Przebywanie w takich miejscach sprawia, że się człowiekowi chce chcieć, coś tworzyć, wymyślać, schodzić z utartych ścieżek, łamać schematy, spełniać marzenia i żyć po swojemu.
Trafiamy do cudownej kawiarni Lolina Vintage. Zamawiam gorącą lemoniadę i wzmacnianą czarną kawę.
Malasana sąsiaduję z kolejną dzielnicą o artystycznym klimacie – Chuecą, która trochę przypomina barcelońska Barri Gotic. Niegdyś obie dzielnice kojarzyły się z prostytucją i narkomanią. Dziś Chuecę określa się jako dzielnice gejowską. Dobre podstawy do stworzenia enklawy twórczości, kosmopolityzmu i tolerancji.
Zbliża się 17:00, czas na drzemkę w naszym uroczym hotelu, po której idziemy na kolację do starej knajpy Casa Toni, serwującej chłopskie hiszpańskie dania. Wystrój prosty, w zasadzie brak wystroju. Na żółtych, dawno nie odmalowywanych ścianach pamiątki z corrid sprzed lat – zdjęcia, plakaty, bilety, tabele z rankingami. Jest swojsko, zwyczajnie, swobodnie.
Zamawiamy ziemniaki z chorizo, jagnięce flaki nawijane na patyki i smażone świńskie uszy. Do tego piwo i wino. Tradycyjna hiszpańska kuchnia bazuje na ziemniakach i podrobach, podobnie jak nasza.
Na koniec kelner przynosi nam po kieliszku słodkiego winiaku i po hiszpańsku opowiada o rodzajach wina w Hiszpanii oraz miejscach pochodzenia poszczególnych gatunków winogron. Po hiszpańsku potrafimy mówić: „una copa de vino mas” albo „una cerveza mas” i tym podobne gadki przy zamawianiu alkoholu i jedzenia, przez co chyba sprawiamy wrażenie, że trochę znamy ten język. Mówi wolno, jakby to miało pomóc i całe szczęście gestykuluje, więc kiwamy głowami, si si, comprendo, el vino le gusta el sol, claro que si.
Tak mniej więcej wygląda każdy kolejny dzień – wychodzimy o 11:00, idziemy coś przekąsić i rozpoczynamy wędrówkę. Wydeptujemy swoje ścieżki, układając w głowach mapę Madrytu. Kilkanaście razy przecinamy reprezentacyjną Gran Via, włócząc się po sklepach w poszukiwaniu butów idealnych. Jest czas wyprzedaży, na każdej szybie kuszą napisy: REBAJAS. Jest w czym wybierać, bo przeceny są często znaczące.
Jemy dużo szynki i oliwek. I, co nieco nas zdziwiło, owoców morza. Wybór jak w nadmorskich marketach, nie jak w położonym
w głębi lądu mieście. Pijemy sporo wina. I łazimy, łazimy, łazimy.
Gdyby było ciepło, pewnie siadywalibyśmy na jednym z licznych w Madrycie placów, codziennie na innym, na ławeczce albo murku, z winem, bagietką z szynką i oliwkami, i byśmy sobie siedzieli, gapiąc się na ludzi. Zwłaszcza w Hiszpanii taki sposób spędzania czasu ma sens, tak robią miejscowi, i tak właśnie jest najlepiej. Pani na poniższym zdjęciu przykładem.
Jednak było zimno, dlatego w przerwach długiego szlajania się, z chęci lub konieczności odciążenia bolących nóg i kręgosłupów, siadywaliśmy to w kawiarni, to w barze tapas, to w cukierni. Odkrywaliśmy nowe smaki i wszystko, czego próbowaliśmy, było pyszne.
W ten sposób trafiamy do San Anton Market w dzielnicy Chueca, kolejny market z tapas i lokalnymi przysmakami. Na parterze znajduje się supermercado, na pierwszym piętrze stoiska z mięsem, szynkami, rybami, serami, makaronami i warzywami, na górze kilka punktów gastronomicznych. Zamawiamy kanapeczki z rozmaitymi owocami morza i miejscowy wytrawny cydr. Takie śniadanie.
Również w dzielnicy Chueca, zachęceni apetyczną witryną wchodzimy na słodkie ciastko do istniejącej on ponad wieku przecudnej cukierni La Duquesita . Na pewno przychodził tu Salvador Dali skonsumować dorównujące mu wybitnością dzieło sztuki cukierniczej.
Innym razem jemy lunch w knajpie dla torreadorów, w towarzystwie byczych głów. W Madrycie corrida jest ciągle dozwolona. Jakkolwiek by ją współcześnie oceniać, jest elementem hiszpańskiej kultury. W tej restauracji zrozumiałam, że zakazać madrytczykom corridy to jak zabrać im kawałek tożsamości.
Mamy szczytny cel pójść do Muzeum Prado, jednak kolejki przed wejściem pokonują ledwie kiełkującą w nas sympatię do sztuki przez duże SZ. Z tym większym zapałem wchodzimy do imponującego Palacio Real, choć trochę poobcować z kulturą.
Chciałam napisać, że oto znajdujemy się w innym świecie, ale jednak nie – ten pałac idealnie pasuje do strojnego Madrytu. Musi wyglądać tak, jak wygląda, żeby przebić wielkością monumentalne madryckie kamienice. Barok, rokoko, intensywne kolory, z przewagą złota i burgundu, jedwab na ścianach, freski na suficie. Złota i srebrna zastawa i chińska porcelana w witrynach. To w końcu Pałac Królewski.
Ozdobione jest wszystko, co można ozdobić. Ogromny przepych. Mnóstwo komnat, każda służąca do czegoś innego – osobna do palenia cygar, inna do dyskusji, inna do szachów, jeszcze inna do ubierania się. Przepiękne marmurowe korytarze okalające wewnętrzny dziedziniec. Staram się wyobrazić sobie jak się żyje w takim miejscu. Z pewnością mieszkańcy Palacio Real robili dziennie więcej kroków niż my. Nie zdziwiłabym się, gdyby król królową spotykał tylko na tronowych posiedzeniach, resztę życia spędzając osobno, a niby we wspólnym domu.
Obecny król Hiszpanii mieszka z rodziną w innej, o wiele mniejszej rezydencji na obrzeżach miasta i wcale mu się nie dziwię, bo to jednak miło jest częściej spotykać współmałżonka.
Głównym celem wizyty w Madrycie jest koncert naszej ukochanej Bebe, hiszpańskiej wokalistki. Odbywa się w Teatro Circo, w imigranckiej dzielnicy Lavapies. Wędrujemy przez „naszą” barrio (tłum. – dzielnicę) – Huertas, z mnóstwem restauracji i barów tapas, aż wreszcie wkraczamy do Lavapies. Różnica jest zauważalna – hiszpańskie knajpki ustępują miejsca hinduskim, tajskim
i arabskim, na ulicy coraz rzadziej słychać hiszpański, zmienia się też kolor skóry przechodniów. Ponoć mieszkają tu przedstawiciele ponad 60 narodowości.
Jest sobotni wieczór, ulice i place pełne młodych ludzi, panuje gwar, czuć marihuanę (w Hiszpanii jest legalna). Dzielnica nie cieszy się popularnością wśród turystów, którzy obawiają się tu o swoje bezpieczeństwo. Wieloletni mieszkańcy mówią jednak, że jest tu tak samo bezpiecznie, jak gdziekolwiek indziej, a multikulturowy klimat sprawia, że w Lavapies po prostu chce się być.
Koncert odbywa się w teatrze o zgoła innym charakterze niż znane mi teatry. W stoiskach przed wejściem na widownię ludzie kupują piwo i kanapki. U nas nie do pomyślenia. Audytorium bardzo różne – od nastolatek, po starsze małżeństwa.
Wszyscy na pamięć znają słowa piosenek. A Bebe, jak zawsze, wygląda i śpiewa magnetyzująco. Cudowne show, z czułą, energetyczną, seksualną atmosferą sprawia, że wracamy pełni po muzycznej uczcie.
Niemal zapomniałam o niezwykłym wydarzeniu, w jakim wzięliśmy udział. Pierwszego wieczoru idziemy na stadion Santiago Bernabeau, na mecz Realu Madryt z jakąś podmadrycką drużyną. Marcin pomylił godziny, więc czekamy na dworze półtorej godziny – jest jakieś 5 stopni. Kupujemy bagietkę z szynką i piwo i staram się wskrzesić w sobie odrobinę emocji. Bary wokół stadionu pełne, mimo, że na boisku drugi garnitur piłkarzy.
Wchodzimy na ogromny stadion. Siedzimy na dole, tuż przy murawie, mimo to nie zauważam, kiedy rozpoczyna się gra. Nie słychać nawet jak zawodnicy kopią piłkę. Jakby oddzielała nas od nich dźwiękoszczelna szyba. Staram się skupić, prześledzić od początku do końca choć jedną akcję. Nie do zrobienia. Czas dłuży mi się jak na najnudniejszym wykładzie na studiach.
Jest zimno, więc po pierwszej połowie wychodzimy. Dobrze, że to taki nieważny mecz, choć dla mnie to w sumie bez różnicy – mam syndrom totalnej futbolowej ignorancji. Co innego grać, co innego oglądać. Nie rozumiem fenomenu tego sportu z perspektywy widza, astronomicznych sum krążących nad murawą. Tego, że na hasło „Madryt” wpisanym w przeglądarce Google pojawia się Ronaldo. Dziwi mnie, że ludzie siedzą na stadionie w mrozie. Że kupują bluzę z napisem Real Madrid, upychają ją w podręcznym bagażu i przywożą do naszego domu.
Któregoś wieczoru trafiamy do Taberna Stop Madrid przy Calle del Leon, w dzielnicy Huertas. Pijemy wino, jemy wybitne oliwki w zalewie czosnkowej. Jest sobotni późny wieczór, Madryt i wszystkie jego przybytki tętnią życiem. Nigdzie nam się nie spieszy.
Życie jak w Madrycie, to jest właśnie to.
Madryt niesamowicie mi się podobał i właśnie Lavapies to moje ulubione miejsce. Lubię takie artystyczne, trochę straszące (przynajmniej niektórych i to w nocy) miejsca 🙂
My też!:D