Wciśnięty między morze a skały Nusfjord opisywany jest jako jedna z najlepiej zachowanych rybackich osad i faktycznie tak jest, głównie z tego powodu, że zrobiono z niego częściowy skansen. Niegdyś była to najważniejsza wieś rybacka na całych Lofotach. Wstęp do osady jest płatny, jednak niewiele, w przeliczeniu około 20 zł. Stworzono tu niewielkie muzeum rybołówstwa, gdzie wyświetlany jest film m. in. o połowach wielorybów. W sklepiku General Store, wyglądającym jak portowe sklepy sprzed dziesiątek lat, można kupić norweskie specjały, kolorowe cukiereczki, czapkę rybaka, kawałek wieloryba albo po prostu nacieszyć oczy ładnym, skandynawskim wnętrzem. Tuż obok jest miła kawiarenka, w której serwowane są między innymi gorące gofry
w przyzwoitej jak na Norwegię cenie.
Wjeżdżając do osady odnosi się wrażenie, że właśnie odkryło się tajemną wioskę gdzieś między górami. Tym bardziej, że aby tu dojechać, trzeba zjechać z głównego szlaku, co niewielu turystów czyni. Jest tu naprawdę cicho i spokojnie. Pewnie dlatego, mimo przejmującego wiatru, jak najdłużej chcieliśmy chłonąć zaciszną atmosferę ukrytego Nusfjordu.
Jak w każdej wiosce na Lofotach, również w Nusfjord są rorbuer, czyli domki na palach do wynajęcia. Bardzo mnie kusi, żeby zafundować sobie kiedyś kilka dni w takim miejscu. Siedzielibyśmy z Marcisiem i uczyli się spokoju.
Przyjechaliśmy tu rowerami z przepięknego kempingu. Trasa wynosi około 24 kilometrów w jedną stronę i jest raczej wyczerpująca – trzeba pokonywać długie, tępe podjazdy, jednak wrażenia estetyczne wynagradzają włożony trud. Szkoda, że wzdłuż drogi nie wybudowano choćby wąskiej ścieżki rowerowej – jedzie się cały czas normalną szosą, a momenty, kiedy tuż na tyłku hamuje Ci wielki kamper, żeby przepuścić jadącą z drugiej strony ciężarówkę nie należą do komfortowych. Całe szczęście, kultura jazdy jest w Norwegii duża i kierowcy są ostrożni. A Nusfjord jest wart, żeby się dla niego trochę wysilić.