Petra to miejsce unikatowe. Trochę kojarzyła mi się z turecką Kapadocją, będąc jednocześnie zupełnie inną. Petra to pozostałości starożytnego miasta Nabatejczyków, którego powstanie datuje się na IV wiek przed naszą erą, rozsiane po ogromnym terenie. Raj dla miłośników trekkingu i wędrówek górskich.
Oczywiście, gdzie dużo turystów, tam okazja do zarobienia, więc w Petrze spotkacie mnóstwo handlarzy, dzieciaków
z osłami, które będą chciały Was przewieźć swoim “lamborghini”, beduinów z wielbłądami i końmi. Jednak takie to wszystko lokalne, tak bardzo pasuje, że w ogóle nie przeszkadza.
Na stronie http://www.visitpetra.jo/ znaleźć można wiele tras trekkingowych, zróżnicowanych ze względu na stopień trudności i czas trwania. My przeszliśmy główną trasę do końca, po czym skręciliśmy w prawo przy toaletach
i wspięliśmy się po niekończących się schodach do grobowca Urn Tomb. Przy grobowcu jest kafejka, gdzie można usiąść, wypić herbatę i się posilić przed drogą powrotną. Warto się trochę wysilić i tu dotrzeć.
Petra łączy w sobie wiele podróżniczych radości – aktywność fizyczną w postaci trekkingu, poznawanie historii i bliski kontakt ze zwierzętami, co dla dzieciaków i niektórych miastowych bywa nie lada atrakcją. Można tu spędzić bardzo dużo czasu, w zależności od szlaku, który sobie wybierzecie. A można po prostu spokojnie włóczyć się po Głównym Szlaku i wcale a wcale nie pchać dalej.
Typ karty Jordan Pass o wdzięcznej nazwie “Jordan Explorer” uprawnia do dwóch wejść do Petry. Dlatego pierwszego dnia poszliśmy na niedługi rekonesans, a dopiero kolejnego powędrowaliśmy dalej, po niekończących się schodach, szlakiem o nazwie Ad Deir Main Trial.
Na piaszczystych ulicach starożytnej Petry toczy się handlowo-turystyczne życie. Są knajpeczki, herbaciarnie, sklepiczki z pamiątkami, a środkiem drogi raz za razem przemyka beduin na wielbłądzie albo mniejszy beduin na ośle. Trzeba przed nimi żwawo umykać i podziwiać brawurę rodem z westernu. Czy raczej z pustyni.
Ad Deir Main Trial
Doszliśmy do końca Głównego Szlaku i skręciliśmy w prawo. Z zatkanymi nosami minęliśmy wykute w skałach stajenki
i rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę po setkach kamiennych schodów. Celem był przepiękny grobowiec, bardzo podobny do tego, który znajduje się na samym początku, więc jeśli ktoś nie przepada za wysiłkiem fizycznym może zostać na dole. Choć z drugiej strony na górze panuje fajna atmosfera, zbliżona do tej, jaką można poczuć w górskich schroniskach. Naszym zdaniem warto tu się wdrapać.
Po drodze mijaliśmy liczne stragany z rozmaitymi pamiątkami i przekąskami, gdzie można sobie odpocząć. Warto właśnie tutaj kupić coś na pamiątkę, na przykład beduińskie spodnie w wielbłądy i dzwon dla krowy, bo na straganach przed wejściem do Petry jest okrutnie drogo.
Petra, jak i cała Jordania, jest znakomitą szkołą handlu. Kobiety i dzieci sprzedające na straganach, kiedy tylko zauważą minimalne zainteresowanie wystawionymi towarami, przedstawiają się – “Hello my friend, my name is Fatima”. Zapytaliśmy o cenę spodni w wielbłądy i chcąc odejść powiedziałam: “kupimy, jak będziemy wracać”, w odpowiedzi usłyszałam: “Ufam wam. Nie zawiedźcie mnie.” I przepadło. Na kolejnych straganach nawet bałam się pytać o cenę, bo przecież się zobowiązałam, jak mogłabym zawieść Fatimę.
Na trasie często mija się tuptające po kamieniach osiołki, dziarsko wspinające się po schodach. Beduini namawiają turystów na przejażdżkę, ale ja bym jednak odradzała, mając w pamięci Japonkę, która z wrzaskiem zwaliła się z takiego osiołka prosto na kamienne schody. Osiołek, już bez balastu, radosny pognał sobie dalej.
Przy wejściu do Petry, tuż przy Visitor Centre, jest duży dziedziniec ze straganami i restauracjami. Głodni, usiedliśmy w jednej z nich, zamówiliśmy zupę z soczewicy i napój z hibiskusa, za co zapłaciliśmy niemal 180 zł. Tak tu jest – raz zjesz pełen obiad za 10 zł, innym razem lekką zupę za 40…
Gdzie spaliśmy w Petrze?
W hotelu Hayat. Przy recepcji wita gości zdjęcie wizytujących to miejsce poprzedniego króla Husajna z żoną królową Noor, co dobrze wróżyło. Miał to być najbardziej luksusowy hotel ze wszystkich podczas jordańskiej podróży. I pewnie byłby, gdyby nie jeden szczegół, na który nie zwróciłam uwagi przy rezerwacji – TO JEST HOTEL LETNI. Na upał. Zaprojektowany jako kamienna wioska, w której każdy pokój stanowi osobny „domek”, do którego wchodzimy prosto z dworu. Do restauracji idzie się również jedną z wioseczkowych dróżek.
Hotel jest położony tarasowo, z widokiem na piaskowe góry Petry. Pokoje są duże, z częścią wypoczynkową, urządzone
w stylu beduińskim. Jest tu zewnętrzny basen i mała siłownia. Przez to, że było okropnie zimno i wiał wiatr, w ogóle nie skorzystaliśmy z udogodnień zewnętrznych, przez co zwracaliśmy większą uwagę na inne rzeczy: na niedobór gniazdek prądowych – jedno na pokój! Na niemożliwą do otwarcia okiennicę. Na średnie, europejskie jedzenie, kiedy tak bardzo liczyliśmy na coś lokalnego. Na brak wina i piwa, które w tej klasy hotelu powinny jednak być, w końcu przyjeżdżają tu nie tylko muzułmanie. I w końcu, na strasznie głośną klimatyzację, przez co nie wyspaliśmy się w ogóle.
Hotel jest oddalony około 10 kilometrów od samej Petry, co pewnie ma swoje zalety w szczycie sezonu. Jednak następnym razem wybrałabym hotel w samym Wadi Musa, czyli miasteczku tuż przy Petrze.
(w kolejnym wpisie: Wadi Rum)