“Ale mieszkać to tu się nie da” – myślisz, uciekając
z Broadway Street do Central Parku. “Uff” – wzdychasz
z ulgą, wysiadając z metra w zaciszu prowincjonalnego Greenpoint.
Kilka dni później, gdy ciągniesz walizkę na ostatni przejazd metrem, miasto szepcze: “Jeszcze zatęsknisz”. Pada deszcz, jest szaro, wieje i ogólnie depresja. Przeciskasz się między ludźmi i parasolami. “Raczej nie”.
Mijają godziny, jesteś już w innym mieście. Przeglądasz jakieś gazety. W jednej z nich trafiasz na zdjęcia z Nowego Jorku
i nagle chce Ci się płakać. Z tęsknoty. Taką energię ma to miasto.
Jeśli ktoś mówi, że Nowy Jork nie zrobił na nim wrażenia, kłamie. To centrum świata. Gap year w Nowym Jorku powinien być dofinansowywany systemowo.
Przed wyjazdem miałam obawy, czy mnie ten cały Nowy Jork nie przestraszy, nie stłamsi. Czy nie będę się czuła nie na miejscu. Nic takiego się nie stało. Miasto wchłonie każdego. Biednego, bogatego, średniaka, choć ten pierwszy nie będzie tu szczęśliwy. Widzieliśmy wielu bezdomnych, dla których jedyną drogą, żeby przetrwać, było popaść w obłęd.
GDZIE SPALIŚMY?
Znalazłam małe, przytulne mieszkanko przez Airbnb. Kosztowało około 400 zł za dobę, czyli bardzo mało jak na tutejsze warunki. Ulokowane na Greenpoint, na Brooklynie, w polskiej dzielnicy, co było dziełem przypadku. Polskie nazwy sklepów, język polski na ulicach, polskie produkty na półkach. Swojsko. Nawet ulica Solidarności i Lecha Wałęsy. Tylko architektura nie polska.
BROOKLYN
Genialnie trafiliśmy z lokalizacją. Na Manhattan mieliśmy około 15 minut metrem, szybko i sprawnie.
Sam Greenpoint jest całkiem spory i staje się kolejną modną nowojorską miejscówką, jak podaje przewodnik Lonely Planet. Powstaje tu sporo klubów, modnych knajpek i alternatywnych sklepów. Dzielnica płynnie przechodzi w kolejną, Williamsburg, którą w tym samym przewodniku słusznie określono mianem „hipsterskiej” – pełna młodych ludzi, modnych barów, niszowych sklepów, parków i przede wszystkim energii.
Idąc dalej dotrzemy do Bedford, dzielnicy żydowskiej, którą zamyka Most Brooklyński i park nad rzeką, idealny do joggingu i romantycznych spacerów.
Na dzielnicę żydowską trafiliśmy przypadkowo, chcąc pieszo dojść z Greenpoint na Most Brookliński. Nie polecam takiej wędrówki, bo ładny kawał drogi idzie się wzdłuż jednostki wojskowej – ani tam ładnie, ani przesadnie sympatycznie. Jednak dzięki temu trafiliśmy niemal w sam środek brooklińskiej rady Żydów, a był piątek, czyli szabat. Po ulicach chodzili dostojni panowie w wielkich futrzanych czapach, z pejsami, w pantofelkach, młode panienki w zgrzebnych czarnych sukienkach spacerowały z młodszym rodzeństwem. I ani jednej pani. Inny świat.
GREENPOINT
Człowiek już tak ma, że lubi sobie tworzyć rytuały, choćby miały trwać tylko kilka dni. My również takie stworzyliśmy – śniadanie w ulubionym miejscu, wino w monopolowym na rogu, jakieś przekąski w jednym ze spożywczaków. Dzięki temu poczuliśmy się na Greenpoint jak w tymczasowym domu.
Śniadania jadaliśmy w piekarni Peter Pan. Pyszne bajgle, amerykańska kawa, niedrogo – dwa bajgle i dwie kawy to jakieś 12 dolarów. Polska obsługa. Nie ma menu, trzeba mniej więcej wiedzieć, co się chce lub spytać jednej z dziewczyn
z obsługi – mimo olbrzymiego ruchu zawsze znalazły czas, żeby bez cienia irytacji coś doradzić. Poza bajglami mają wielki wybór donatów i muffinów.
Nieco dalej znajduje się znany w Nowym Jorku second hand o nazwie Beacon’s Closet. Jest tam całe mnóstwo markowych ciuchów rozwieszonych według kolorów i rozmiarów, od rozmaitych, bardziej lub mniej znanych projektantów. Niektóre są nowe, większość używana – o ich stanie informuje napis na metce. Polecam Beacon’s Closet, bo za niedużą kasę można trafić na perełki, jednak nastawcie się na dłuższe poszukiwania. Zostawcie miejsce w walizce na takie zdobycze:)
NOWY JORK JEST DROGI
Dla polskiej kieszeni jest bardzo drogi. Dla Amerykanina – drogi. Ale jest też miastem, gdzie jest wszystko, więc jak się człowiek trochę postara, to znajdzie fajowe second handy, gdzie wygrzebie ciuchy od projektantów za niedużo dolców, jak ten opisany wyżej. Nauczy się korzystać z ofert “happy hour”. Namierzy foodtrucki z pysznym jedzonkiem i monopolowe ze stosunkowo niedrogim winem. Nieco taniej jest poza Manhattanem. Jednak umówmy się – to Nowy Jork. Nie szukajmy polskich cen, bo zwariujemy ze zgryzoty.
Z drugiej strony, są produkty, które kosztują tyle samo, co u nas, za to wybór jest nieporównywalny. Na przykład lody! Albo kawa w 7/11, czyli odpowiedniku naszej Żabki. Albo ciuchy i buty sportowe. Czyli produkty niemal pierwszej potrzeby;)
Tu uwaga – małe piwko w byle knajpce kosztuje zazwyczaj około 5 $. Więcej niż kawałek pizzy, więc „keep in mind”. My się zdziwiliśmy, jak przyszło do płacenia.
Zaskoczyły mnie ceny wody – mała butelka 0,5 litra kosztuje około 2 dolców. Szybko zrozumiałam, że to wcale nie problem, bo wszędzie są bezpłatne wodopoje. Ludzie chodzą z butelkami wielorazowego użytku i sobie je napełniają. Woda w kranach w NY jest zdatna do spożycia. Proste, genialne, tanie, ekologiczne i modne – te butelki są śliczne, wybór jest ogromny, jak zresztą wszystkiego w tym mieście.
MANHATTAN
Wszędzie czytaliśmy o tym, że Manhattan biegnie.
Z perspektywy turysty nie zauważyliśmy jakiegoś dzikiego pędu albo po prostu szybko się przyzwyczailiśmy, bo pierwsze wynurzenie się z metra na Broadway Street, jeszcze z walizkami, było dość… ogłuszające. Jednak nie czułam się przesadnie osaczona ogromem budowli, choć przyznam, że z ulgą kończyliśmy dzień w swojskim i cichym Greenpoint.
Ulicą, która nas wybitnie zmęczyła było Times Square, gdzie ponoć prawdziwy nowojorczyk nie zagląda, za to tłumnie i ochoczo przybywają turyści. To nie jest prawdziwy Nowy Jork, a przynajmniej nie ten, jaki został w mojej głowie. Za to mieści się tu fajowa sieciówka American Eagle, gdzie można kupić między innymi bardzo wygodne jeansy za około 40 dolarów.
Przeszliśmy przez dolny Manhattan raz pieszo, od Central Parku do Battery Park, czyli do miejsca skąd odpływają promy na Staten Island, a kolejnego dnia turystycznym autobusem Hop On-Hop Off. To pierwsze miasto, gdzie skorzystaliśmy z tej opcji zwiedzania i bardzo się tutaj sprawdziła. Odległości są duże, to po pierwsze, więc można oszczędzić zbolałe nogi, a po drugie przewodnik w autobusie opowiada ciekawe rzeczy o mijanych atrakcjach. Całodzienny bilet na taki autobus to około 50 dolarów za osobę.
Szlajanie się po Manhattanie jest doznaniem metafizycznym. Niby wszystko znasz, a jednocześnie nic nie znasz. Chelsea, Greenwich, Chinatown – nic nowego, a zarazem wszystko nowe. Byłam bardzo podekscytowana, wszystkim, serio – różnorodnością gatunku ludzkiego, szyldami na sklepach, pojazdami na drodze, fasadami budynków. Chciałabym tak przedeptać każdą avenue, każdą pojedynczą ulicę. Gdyby nie ból nóg, zrobiłabym to, a ze mną mój dzielny zwiedzacz Marcio.
Nie do końca zgadzam się z opinią, że Manhattan to betonowa dżungla. Jasne, jest ciasno zabudowany, ale sporo w nim mniejszych i większych parków, z których mieszkańcy ochoczo korzystają, czy to w porze lanczu, czy po pracy.
Odwiedziliśmy Bryant Park z charakterystycznymi krzesełkami, Union Square, na którym można rozegrać partyjkę szachów, Washington Square Park, z fontanną na środku i łukiem triumfalnym, w weekendy po brzegi wypełniony ludźmi i mniejszy, acz uroczy Madison Square Park, gdzie przy odrobinie szczęścia można zobaczyć jakiś performance. I oczywiście największy, Central Park, który jest jak ogromna oaza natury w sercu miasta oraz nietypowy High Line Park, które zasługują na osobne akapity.
CENTRAL PARK
Och, ja tu mam same ochy i achy. Zostawiłam tam tonę emocji. A raczej stamtąd wyniosłam.
Central Park jest naprawdę wielki i bardzo potrzebny. Jest wentylem bezpieczeństwa, możliwością ucieczki do natury, szansą na szybki reset, a co najważniejsze, jesy na wyciągnięcie ręki.
Można tu robić tyle rzeczy! Biegać, pływać łódeczkami, jeździć rowerem, grać w baseball, bawić się z psem, leżeć na trawie albo ćwiczyć jogę. Generalnie, można tu robić wszystko, co nie urąga dobrym obyczajom i nikogo to nie zdziwi.
Lekcje jogi organizowane są wiosną i latem przez rozmaite kluby. Ja swoją sesję zarezerwowałam przez stronę The Yoga Trial. Można też zarezerwować sobie matę. Za półtoragodzinną lekcję zapłaciłam 15$ + 2$ za matę. To było mega doznanie, kiedy z psa z głową w dole przechodziłam do psa w głową w górze prosto na panoramę Manhattanu. Miałam wrażenie, że energia Nowego Jorku mnie wypełnia przez indukcję, przez kontakt stóp i rąk
z ziemią – to się nazywa earthing, czyli uziemianie. Coś wspaniałego.
Kiedy ja przeżywałam swoje uniesienia, Marcin przebiegł 10 kilometrów po parku, a mógłby więcej – taka to jest przestrzeń.
Co jeszcze można robić w Central Parku? Na przykład się zaręczyć!
Mogę być nieobiektywna, ale ja Central Park kocham.
HIGH LINE PARK i VESSEL
Gdybym mieszkała w Nowym Jorku, High Line Park byłby moim miejscem inspiracji. Ulokowany w niegdyś portowej dzielnicy, obecnie rewitalizowanej, a zarazem najbardziej nowoczesnej, powstał na starych torach kolejowych, którymi przewożono towary z portu do znajdujących się tu magazynów. Dla mnie jest “wyjściem z pudełka”, symbolem odważnych pomysłów, mądrej rewitalizacji. Miejsce postępowe, a jednocześnie tak proste. Czułam tam twórczą energię. I jakie to fajne, że można ludziom pozaglądać do mieszkań.
Mniej więcej pośrodku parku wzniesiono dzieło sztuki – budowlę o nazwie Vessel, która ma wyłącznie walory estetyczne. Można po niej chodzić, bo składa się ze schodów i poręczy, ni mniej ni więcej, i podziwiać widok na okolicę. To cała jej rola. Poza tym jest piękna. Nie, inaczej – przede wszystkim jest piękna, idealna forma, kolory i surowce. Czy trzeba czegoś więcej? Nope.
WORLD TRADE CENTER
Te wieże było widać z całego Manhattanu, tak jak teraz widać dumny 1 World Trade Center. Turyści na moście Brooklińskim, biurokraci w przeszklonych drapaczach, ludzie na promie na Staten Island, zwykli przechodnie – wszyscy widzieli te samoloty. Robili błyskawiczny przegląd krewnych i znajomych, którzy mogli znajdować się w miejscu katastrofy. Dzwonili, pisali, płakali, rozpaczali. Wszyscy mieszkańcy Nowego Jorku powyżej 18 roku życia, wyłączając dzieciaczki, widzieli ten koszmar. Miałam wtedy 15 lat i też widziałam, w telewizji, jak samoloty wbijają się w wieże. Wszyscy na całym świecie widzieli. Jednak dopóki na własne oczy nie zobaczysz dziur w ziemi po wieżach, nie rozejrzysz wokół, nie uświadomisz, jak bezczelny to był ruch, dopóty zamachy 9/11 pozostaną w Twojej głowie „tylko” katastroficznym filmem.
Dziś w miejscu wież w ziemię wchodzą dwie głębokie niecki z wodą, obok których wzniesiono 1 World Trade Center, jako symbol – Nowy Jork pamięta, ale nie da się zastraszyć.
MOSTY
Nie planowaliśmy, samo wyszło, że przeszliśmy trzy mosty łączące Manhattan z Brooklynem – Williamsburg Bridge, Manhattan Bridge i Brooklyn Bridge. Każdy z nich ma osobne chodniki dla pieszych i rowerów, co jest fajne, bo dzięki temu są dodatkową atrakcją dla turystów i miejscem rekreacji dla mieszkańców. Ludzie tu biegają, umawiają się na randki albo zwyczajnie przemieszczają między dzielnicami. Coś jest w tych mostach, że poszliśmy na wszystkie, nie potrafię określić, co. Musi być, że widoki, a na Manhattan Bridge to jeszcze ogłuszający huk pociągów.
„FRIENDS”
Tak, jestem fanką. Może nie psycho, ale nasze dzieci i koleżanki dzieci zaraziłam. „Przyjaciół” mogę oglądać w kółko, jest to dla mnie krótka forma relaksu absolutnego i żałuję, że nigdy nie doświadczyłam podobnej przyjacielskiej relacji, najlepiej w Nowym Jorku.
Oczywiście byliśmy na ulicy Bedford na Greenwich zobaczyć fasadę budynku, który przedstawiany jest jako ten, gdzie znajduje się mieszkanie Moniki. Sfotografowałam się z nim, podobnie jak inne fanki gromadzące się pod kamienicą. Kamienica przy Bedford służy jedynie za fasadę, w dodatku nie ma ani jednego ogromnego okna, przez które bohaterowie serialu wychodzili na balkon. A jako, że oszustwo jest oczywiste i wszyscy o nim wiedzą, serce mi nie zadrżało. Za to teraz oglądając serial włączam pauzę za każdym razem jak widzę kadr z tym oszukańczym budynkiem, ciesząc się jak głupia, że byłam tam, w Nowym Jorku!! I serce drży.
Jak każdy fan wie, na dole wcale nie ma kawiarni “Central Perk”, w ogóle nigdzie jej nie ma, poza studiem w jakimś Los Angeles, co uważam za poważne niedopatrzenie. Drzwi by się nie zamykały. Jest tam za to restauracja, która wzięła udział w filmie “No reservations” (pol. „Od kuchni” ) z Catherine Zeta-Jones.
STATUA WOLNOŚCI
Kiedy zabrałam się za kupowanie wejściówek na Statuę, półtora miesiąca przed wylotem, najbliższe wolne terminy były na sierpień. Zatem darowaliśmy sobie wizytę na Liberty Island i popłynęliśmy darmowym promem na Staten Island, żeby po drodze podziwiać ten symbol wolności. Większe wrażenie niż sama Statua robi jednak panorama Manhattanu z perspektywy wody. Wyobrażam sobie jak wielkie nadzieje mieli imigranci przybywający tutaj lata temu, kiedy taki widok nie był jeszcze powszechny.
METRO
W internecie można znaleźć sporo przewodników, jak poruszać się nowojorskim metrem. Najważniejsze według mnie to wiedzieć, co to uptown i downtown i jaka jest ostatnia stacja linii, którą chcemy jechać. Kilka razy się cofaliśmy, łaziliśmy od peronu do peronu, ale generalnie, jeśli się człowiek nie spieszy, to ogarnie i takie pomyłki nie będą stresujące. Jeśli jednak gdzieś się spieszycie, to lepiej sobie sprawdzić metro wcześniej w jednej z aplikacji, w google maps albo po prostu na tradycyjnej, staroświeckiej mapie, którą ja się posługiwałam i nigdy mnie nie zawiodła. No ok, raz, bo miała nieaktualną jedną linię. Ale jeśli nabędziecie drogą kupna aktualną mapę, dojedziecie bez problemów.
Zdarzyło nam się z raz czy dwa, że nie mogliśmy znaleźć zejścia do metra – czasem są nieźle poukrywane albo oznaczenia giną w gąszczu billboardów.
Kupiliśmy MetroCard w automacie za 32 dolary. Tu też był mały problem, bo nie wiedzieliśmy, czy zaznaczyć credit card, czy debit card (zagraniczne karty to zawsze credit card dla Amerykanów, nawet jeśli jak byk mają napis: debit). Zawsze gdzieś w pobliżu kręci się ktoś z obsługi, kto pomoże, więc śmiało pytajcie. Karty są mega wygodne i opłacają się, jeśli zrobicie więcej niż 12 przejazdów. Byliśmy w NY 5 dni i plus minus tyle właśnie zrobiliśmy.
I love NY!
Po kilku dniach w Nowym Jorku nie śmiem rościć sobie prawa do doradzania, co warto, a czego nie warto, gdzie jeść, a gdzie robić zakupy. Bo tak naprawdę wszystko tam jest warte czasu i uwagi. To przecież Nowy Jork! Tu jest wszystko. Tylko jedna rada – pojedźcie za rzekę, na Brooklyn. Manhattan jest ekstra, ale może jesteście jak my – bardziej z Brooklynu 😉