Bez szczytnych planów odkrywania Ameryki wyskoczyliśmy
w piękny październikowy weekend nad morze polskie, wybrzeże zachodnie konkretnie. Tym razem Świnoujście
i okolice.
I tu mała dygresja: zawsze przy okazji wizyt w przyautostradowych Mcdonald’s-ach zastanawiamy się, co jest w tej bułce, że mimo świadomości, jak bardzo jest ona niezdrowa, są takie momenty, kiedy z lubością ją pochłaniamy w tempie raczej ekspresowym, masochistycznie studiując tabele kaloryczne na kartonikach, w celu pokuty zapewne. Te sporadyczne wizyty mają miejsce tylko
i wyłącznie podczas dłuższych niż 200 km tras, głównie kamperowych, nigdy w mieście macierzystym. I zawsze po poranku, kiedy zaliczywszy wagę w łazience postanawiam sobie, że od dziś odżywiam się zdrowo.
Wybraliśmy drogę promem. Szczęśliwie trafiliśmy na moment, kiedy akurat przybił, więc nie czekaliśmy długo.
W drugą stronę szczęścia mieliśmy mniej i czekaliśmy blisko godzinę, za to spożytkowaliśmy ten czas na poczynienie istotnych obliczeń: na prom mieszczą się 54 pojazdy o masie do 3,5 tony przy obecności 2 autokarów o masie mniejszej niż 15 ton.
Na miejsce noclegowe dobiliśmy koło 20:00. Stanęliśmy na bezpłatnym i bezbiletowym legalnym parkingu wzdłuż głównej promenady na ulicy Uzdrowiskowej, pod hotelem Awangarda – to są właśnie zalety kamperowania w sezonie sanatoryjnym. Po uliczkach pomiędzy ładnymi hotelami
i pensjonatami spacerowali pensjonariusze. Cisza, spokój i poczucie bezpieczeństwa.
20 października, a była to sobota, zapisał się miło w naszych głowach. Było ciepło, świeciło słońce, szumiało morze. Wdychaliśmy jod leżąc na kocyku za parawanem, a pan w kaloszach po pachwiny łowił siatką bursztyny. Tak było w Polsce w październiku.
Grzechem byłoby nie wykorzystać bliskości niemieckiego piwa, wursta i dobrego wina za 2 EUR, dlatego po południu zmieniliśmy miejsce postojowe, przenosząc się kilkanaście zaledwie kilometrów za zachodnią granicę. Celem leżąca nad Zalewem Szczecińskim wieś Kamminke – najstarsza niemiecka wioska na Uznam, gdzie domy położone na zboczu wzgórza wpadającego do Zalewu wciąż kryte są strzechą,
a warunki atmosferyczne sprzyjają windsurfingowcom
i kitesurferom.
Wrażenie to niezwykłe, kiedy przejechawszy krętymi, brukowanymi uliczkami, przy których stoją dobrze odrestaurowane stare domy kryte strzechą, dojeżdża się na koniec wsi, będący zarazem końcem drogi i lądu. Cypelek, na cypelku parking i wpasowana w klimat restauracja, wszystko otoczone wodą. Czad.
Stanęliśmy nad samem morzem i czuliśmy się jak
w chorwackich Stupicach. Oprócz nas były jeszcze 3 kampery i turyści jednodniowi w zwykłych autach, na motocyklach, rowerach, nogach – co tam kto miał, tym przybył. Nie jakieś dzikie tłumy, rozsądne liczby. Przy wjeździe na parking witał przyjezdnych automat parkingowy (8 EUR doba), przez wszystkich lekceważony.
W niedzielę w końcu poszliśmy na rowery, co to je ostatnio wozimy w te i z powrotem bez celu. Mieliśmy nawet ustaloną trasę, która zmodyfikowała się sama przy pierwszym rozstaju dróg. Ostatecznie zrobiliśmy 38 kilometrów we mgle różnego stężenia. Choć wtedy było mi zimno i smary z nosa, teraz myślę, że było magicznie i całkiem to przyjemnie mieć włosy i twarz całą mokre od mgły, pędzić ciemnym lasem pokrytym kopułą ze złotych liści (cudowne kolory), przejechać przez pole golfowe, widzieć jak wody jezior mijanych i morza zlewają się z szarawym niebem w gładką taflę, zobaczyć konie, kozy, owce i lamy, i wieś niemiecką, odkryć stary wojenny cmentarz niemiecki i zagryzać to wszystko czarną czekoladą z wasabi.
A co najfajniejsze – mimo pogody raczej barowej, takich jak my było wielu. Ludzie spacerowali, jeździli na rowerach, stali we mgle jedząc kiełbasy w bułce i podziwiając grającego Indianina z winobrania, siedzieli przy stoliczkach na dworze, na ławkach i zdawali się być całkiem zadowoleni, mimo rosy we włosach i parujących okularów. Tylko kilka kilometrów od granicy. A im częściej jesteśmy poza naszym krajem, nawet kilka kilometrów poza nim, tym częściej zadajemy sobie pytanie: Co z nami jest nie tak, Polacy? Czemu nam się mniej chce?
Z przyjemnością przeczytałam kolejny raz, lubię się pośmiać. A co do jakości stroju: Pewex-ów już nie ma, a Ty w cokolwiek obleczesz swoje wysokogatunkowe kostki wyglądasz eksportowo.