Rzeczpospolita

1 sierpnia 2013

Plażing, dzieciaking, Bałtyking, kampering. Grzybowo/Rowy/Łeba 23 – 31 lipca 2013.

Tagi: , , , , , , , , , , , ,

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=180Mgpr8CfU]

Znowu w Polskę, tym razem z dziećmi, czyli kaowcowanie na pełen etat za nami. Dla niektórych praca marzeń, różne to ludzie mają zainteresowania.

Do rzeczy. Pogoda przepiękna, tropiki w Polsce, uwielbiam. Odłożyliśmy zatem na kiedy indziej Czeski Raj,
w końcu komu chce się w taki upał po górach chodzić i wybraliśmy morze. Nie wybrzeże zachodnie tym razem, które, można śmiało uznać, znamy, a nieco dalej – począwszy od podkołobrzeskiego Grzybowa, skończywszy na Łebie. Hel niezaliczony niestety, mam nadzieję jednak, że przyjdzie taki czas, przyjdzie czas, na to czas, lala.

Przed wyjazdem przekopałam cały internet w poszukiwaniu fajnego, niedrogiego kempingu. Nie jestem hurra-optymistką, z optymizmem też różnie bywa, nie jestem też ślepa, a za to złośliwa, w dodatku Mama mówiła, żeby równać w górę, więc komplementów nie będzie. Oto jaki jest obraz polskich kempingów, na których biwakują Polacy (uogólniam, ale nie przesadzam):
ich zdecydowana większość to wędrówka w czasie do PRLu za współczesne pieniądze. Pełna samowolka, każdy staje gdzie chce, brudno w toaletach i to nie dlatego, że niesprzątane, tylko dlatego, że ludzie syfią i nie sprzątają po sobie. W zlewach do mycia naczyń znaleźć można wszystko – nawet torebki po herbacie i pieroga z jagodami. Kible po porannych defekacjach niewyczyszczone, papier walający się po podłodze. Najgorzej jest na dużych kempingach, najlepiej na małych, gdzie rozpoznajesz twarz człowieka, po którym wchodzisz do kibla albo myjesz naczynia, więc się wszyscy pilnują. Uważam, że syfienie to nasza cecha narodowa. Niemcy po sobie zlewy myją i wycierają nawet do sucha. Przegina w drugą stronę, lepszą jednak, bo czystszą. Ciągoty do czystek im widać butami wychodzą.

A teraz imiennie. W Grzybowie spaliśmy na kempingu Bursztynek*. Nieduży, z dwoma regularnie sprzątanymi sanitariatami, jeden odnowiony i koedukacyjny, co ma swoje plusy, drugi stary, ale czysty (po sprzątaniu)
i z podziałem na płci. Mały plac zabaw, ale dzieci sobie radzą wymyślając różne gry i zabawy na czterech dostępnych huśtawkach. Wyobraźnia rozwija się najlepiej nie przy dostatku, a przy ograniczonej ilości udogodnień, wiadomo.

*http://www.bursztynek89.eu/
Za noc z dwójką dzieci i prądem zapłacilismy
74 złote. Prysznice za free.

Do plaży, dużej, z mięciusieńkim piaskiem jakieś 300 metrów prostą drogą. Na plaży obserwacji socjologicznych poczynić można sto tysięcy, generalnie czas na plaży upływa mi na wsłuchiwaniu się w życie, które dzieje się za parawanami obok, obraz maluje się w większości nieszczególny, ale to temat na książkę całą. W Grzybowie 3 sklepy spożywcze, jeden bankomat, przyzwoita ilość różnych budek z lodami i plażowymi rzeczami, w sensie, że nie za dużo, równie przyzwoita ilość ludzi. Rzut beretem do Kołobrzegu, nieco dalej do Dźwirzyna.Na wydmach fajna i równa ścieżka rowerowa, nadaje się nawet na rolki. Można nią pojechać w lewo jakieś 6 km do Dźwirzyna, gdzie się nagle urywa i wjeżdża się w tłum turystów z  opalonymi i baloniastymi brzuchami i do Kołobrzegu, gdzie urywa się na wysokości portu i wjeżdża się w tłum turystów, zwykłych obywateli, pod koła samochodów itp.

W Dźwirzynie –  tłok, gwar, hałas, nie w naszym stylu takie wczasy. Wjechaliśmy, celem rekonesansu, na kemping Biała Mewa*, który jest ogromny i ciasny, przyczepa na przyczepie, namiot na namiocie, człowiek na człowieku.

*http://www.camping88.dzwirzyno.pl/camping-88-biaa-mewa/opis-obiektu

W Kołobrzegu jest okropnie. To miasto normalnie jest, nie za ładne w dodatku, w ogóle nie czuć, że się jest nad morzem. Na molo – tragedia jakaś, przejść się nie da, muzyka nakundża jakaś obciachowa, wściekli rodzice z bachorami uczepionymi i marudzącymi, młodzież odpacykowana, ścieżki rowerowe urywają się, kiedy chcą i zaczynają, kiedy chcą, bloki, korki i gdzieniegdzie niekonsekwentne próby zrobienia z tego bajzlu czegoś ładnego. Kołobrzegowi w szczycie sezonu mówimy stanowcze nie.

W Grzybowie przewegetowaliśmy całe cztery dni wykorzystując piękną pogodę. W ramach aktywności sportowych pojechaliśmy na rowerach do Kołobrzegu i Dźwirzyna przebywając w sumie 23 km. Dodać należy, że jeżdżenie na rowerach w Kołobrzegu nie należy do łatwych, dziewczyny spisały się jednak świetnie, szczególnie Magda bez mrugnięcia okiem torująca mi drogę wśród tłumów.

Podsumowując pierwszy etap naszych wczasów – zarówno kemping Bursztynek, jak i Grzybowo to godne polecenia miejsca na w miarę spokojne i aktywne pod względem rowerowo-rolkowym wczasy.

Następnym celem naszej podróży, a zarazem głównym powodem, dla którego udaliśmy się tak bardzo na wschód, były ruchome wydmy w Słowińskim Parku Narodowym. Pojechaliśmy zatem do Rowów, mając
w pierwotnym planie pojechać na wydmy rowerami. Okazało się jednak, że dzieli nas od nich jakieś 30 km, postanowiliśmy zatem po dwóch dniach w Rowach przenieść się do samej Łeby.
W międzyczasie okazało się, że Gosia rok temu była w Rowach na kolonii i nie pamięta z tych Rowów nic. Okazało się również, że nie dziecka to wina, tylko beznadziejnie zorganizowanej kolonii, podczas której nikt nie kwapił się, żeby przejść się z dzieciakami po miejscowości, w której mieszkali, mimo, że tłukli się tu 8 godzin. Co gorsza, mając w odległości 30 km przepiękny park narodowy i pustynię niemal, zabrano 6-15 latków do Torunia i Gdańska, z których w tym wieku zapamięta się jedynie upał i stragany. Jakiś turystyczny analfabeta wymyślał taki program.

W Rowach spaliśmy na polecanym na camperteamie kempingu o przecudnej nazwie Wagabunda*. Pozornie nieduży kemping, choć w rzeczywistości całkiem całkiem, wielkości akurat nam odpowiadającej, umiejscowiony jest przy domu, w którym również można wynajmować pokoje. Prowadzony przez miłe małżeństwo z dorosłym, przepięknie mówiącym po angielsku synem.

*http://www.wagabundarowy.pl/
Nie ma opłat za przyczepę i kampera, wyrównują sobie jednak wyższymi nieco opłatami za osobę i dzieci – zapłaciliśmy 64 PLN za 4 osoby z prądem. Ciepła woda do 23:00, co i tak jest luksusem w porównaniu z kempingami na żetony:) Czysto, cicho, do morza jakieś 400 m. Fajne miejsce.

W Rowach, podążając za modą, puściliśmy lampiony. Wszyscy to robią i już teraz wiem po co – jest coś magicznego w puszczeniu w niebo święcącej papierowej kuli z wypisanymi na niej wcześniej życzeniami. Takie świetliczki nadziei. W wiadomościach nic nie mówili o podpalonych domach, ani zwierzętach, że zżarły i na pewno się otruły, zatem mniemać należy, że proceder przebiegł bez zakłóceń. A ja wcale nie dałam po sobie poznać, że jestem lampionami bardziej podjarana niż dzieci. Może powinnam?..

Po dwóch dniach pojechaliśmy do Łeby. Tak to jest głupio zrobione, że przez ten park narodowy do Łeby
z Rowów zamiast 30 km jest 70, bo trzeba wszystko objechać naokoło. Myślę, że dałoby się to lepiej wymyślić, generalnie wszystko w Polsce da się zrobić lepiej, jak przekonujemy się za każdym razem krajoznawczając.
Dzięki mobilnemu internetowi LTE 😉 (powinni mi płacić) po drodze znalazłam w moim cudnie odratowanym telefonie (wyjaśnienie potem) kemping o ładnej nazwie Łebski*. Blisko do plaży i do wejścia do Parku Słowińskiego i w przyzwoitej jak na Łebę cenie, droższy jednak od poprzednich dwóch. Jednocześnie według mnie najgorszy, bo wielki i w lesie, a ja nie przepadam za kempingami w lesie, takie są dołujące, ciemne. I znów wolnoć Tomku w swoim domku, każdy staje jak może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Znaleźliśmy miejsce na polance. I kompletnie nie mogliśmy zrozumieć pewnych Holendrów, którzy rozbili się przy kempingowej drodze, przy placu zabaw, na którym wiecznie są dzieci, przy miejscu do mycia naczyń, gdzie ciągle śmierdziało rybą i przy wc chemicznym. I nie był to przelotny nocleg.

*http://www.lebskikemping.pl/pl
89 PLN  za dobę za 4 osoby bez prądu. Ładne toalety, chyba, że kempingowicze nasyfią. Ciepła woda non stop. Jeden haczyk: kemping płatny z góry, Jeśli chce się z różnych przyczyn wyjechać wcześniej, traci się kasę. Warto zatem, przy zmieniających się planach, dopłacać za kolejne doby po prostu, zamiast deklarować z góry ilość nocy. Tak mi poradziła pani z kempingu, kiedy zapłaciwszy uprzednio, chcieliśmy wyjechać wcześniej.

W Łebie jest bardzo ładna, szeroka plaża. Dużo surferów, wypożyczalnia sprzętu wodnego, bar na plaży. Fajne miejsce dla młodych i imprezowiczów, bo życie nocą kwitnie. Gładkie i płytkie wejście do morza. Dość sporo atrakcji pozaplażowych,, Park Narodowy, ścieżki rowerowe, szlaki piesze, port, labirynt. Jest co robić jak pada deszcz, a tak było w naszym przypadku.

Nie czarujmy się, jesteśmy w Polsce, 3 dni upału = gwarantowane ulewy potem. Więc deszcz, który spadł akurat wtedy, kiedy rowerowo mieliśmy spędzić dzień, nie zdziwił nas, choć mnie wkurzył na dobre kilka godzin, nie za bardzo lubię zmieniać plany, a rezygnować z aktywności fizycznej przez przyczyny niezależne ode mnie nie znoszę zupełnie. Zatem w milczeniu przemaszerowałam 5,6 km z parkingu do wydm. Każdy ma jakieś wady…

Do wydm radzę stanowczo jechać rowerem. W innym przypadku wycieczka wychodzi dość niepotrzebnie drogo. Koszty:
– kamper na parkingu: 20 zł
– powrót z wydm do parkingu, bo kolejne 6 km pieszo to przesada: 15 zł za 10-minutową przejażdżkę melexem, za 4 osoby robi się już 60.
Koszty konieczne to wstęp do parku, jednak to grosze w porównaniu z powyższym: 6 zł dorosły, 3 złote dziecko od lat 4 bodajże.

Ubraliśmy klapki, bo widząc zapiaszczone buty ludzi wracających z wydm pomyślałam, że tak będzie lepiej. Klapki nie od parady nazywają się klapki, więc klapią, bryzgając błotem na tył człowieka. Po jakimś czasie Marcin i dzieci byli zaklapkowani, ja miałam z kolei zabarwione na czarno stopy, takie to miałam fajne klapki. Szliśmy zatem niczym franciszkanie bosi – na boso. Marcin coś tam starał się racjonalizować, że to zdrowo dla stóp, ale dzieci wydusiły w końcu z siebie: ale wrócimy już tym autkiem, prawda? Ja tam bym szła pieszo, w końcu zabrano mi aktywność rowerową, trza nadrobić. Marcinie, dziękuję, że to wytrzymujesz.

Doszliśmy w końcu i widok nam wszystko wynagrodził. Zza chmur wyszło słońce, oświetlając mięciutkie, gładkie, piaskowe połacie. Prze-pięk-nie. Wicher wiał jak szalony targając nam włosy na wszystkie strony, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wydmy w Słowińskim Parku Narodowym są ekstra. A co więcej, nie ma żadnych zakazów ani przeciwwskazań, żeby w pogodowo cieplejszy dzień przyleźć tu na plażowanie po prostu. Wiary nie ma, a piękniejszej plaży chyba jeszcze w życiu nie widziałam.

Last, not least, labirynt (lub „labirent” jak mówi Madzia) w Łebie. Naprawdę fajna sprawa, zabawa dla małego
i dużego. Mijaliśmy często gęsto emerytów roześmianych nie mniej niż kilkuletnie dzieci. Przewodnikiem naszej drużyny była Gosia lat 10, która świetnie ogarniała temat i z labiryntem poradziła sobie bardzo dobrze, wyprowadzając nas z niego w 28 minut. A naprawdę, nie jest to łatwy labirynt i trzeba nie lada skupienia, żeby ogarnąć, gdzie iść.

Dlatego to tu, nie gdzie indziej, Marcin postanowił zgubić mój telefon. A co tam, jak coś robić, to porządnie. Wyłączony oczywiście natychmiast, zaje*&li, pomyśleliśmy. Telefon biały, śliczny, starannie wybrany, mój pierwszy brand new, do tej pory dostawałam zawsze po kimś. Nie, nie krzyczałam. Nie, nie byłam zła. Przecież każdemu może się zdarzyć. W ciągu kilku minut zdobyłam mistrzostwo w tłumieniu emocji i po bezowocnych poszukiwaniach chciałam tylko się napić. Jakoś to tak przykro jak człowiek traci telefon. To nie tylko telefon
w końcu, kawałek życia tam jest, zdjęcia, wszyscy bliscy i znajomi królika, aplikacje niezbędne do życia, tapeta z morzem, itd. Ale cóż, pogodziłam się ze stratą, mega drink owocowy z podwójną wódką i pyszna pizza robią swoje, Marcin się przytulał nawet i głaskał mnie po głowie, spory wyrzut musiał mieć, bo nieczęsto mu się to zdarza.

Aż tu nagle…do Marcina zadzwonił Pan i powiedział, że Jego Córki znalazły mój telefon, że jest w Łebie, że proszę podjechać lub gdzieś się spotkamy. Cud w Łebie bez mała. To się bardzo chwali, przywraca wiarę w uczciwość ludzką. Żałuję, że z tych emocji nie pomyślałam, żeby ze Znalazcami zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie celem zamieszczenia na blogu. Nie wiem skąd są, jak się nazywają, ale jeszcze raz dziękuję! Niby rzecz materialna, niby nieistotne, ale jednak istotne niezwykle. Są dobrzy ludzie. To ważne.

Tym optymistycznym zakończę relację z wczasów na polskim wybrzeżu.

PS.
Chciałam jeszcze wspomnieć, bo taką mam misję społeczną, jak bardzo obleśni są faceci z wielkimi brzuchami, którzy z niewiadomych mi powodów podciągają koszulki, żeby ten tłusty, nabrzmiały brzuch był bardziej widoczny lub, co gorsza, wyklepują na nim jakiś prymitywny rytm. I ich obżerające się drożdżówkami żony też.
I ich tłuste dzieci. Ruszajcie się, kurna! Na rower, społeczeństwo!

3 thoughts on “Plażing, dzieciaking, Bałtyking, kampering. Grzybowo/Rowy/Łeba 23 – 31 lipca 2013.

  1. Apel na koniec jest najlepszy!
    Jedziemy Waszymi śladami ( też 2+2) po 9 sierpnia. Mam nadzieję, że zostawiliście jeszcze trochę pogody ( no i tych drinków z podwójną…)
    Pozdrowienia z opolskiego

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Jurajskie urodziny. Na szlaku Orlich Gniazd 3-7 lipca 2013.
Pojezierze Łużyckie – Lausitzer Seenland. Nasz rowerowy raj. Lipiec i sierpień 2013