http://www.youtube.com/watch?v=O6giBtpUWVU
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że jedzenie to jedna z podstawowych przyjemnosci mojego życia, która przyjemnoscią przestaje być tylko i wyłącznie przy okazji ogromnego stresu. Gdy wakacjuję, się nie stresuję
i czy upał, czy mróz, lubię dobrze zjesć.
Jasna sprawa, że kasy nigdy nie za dużo, a od czasu przeczytania tabelki kalorycznej na opakowaniu w Maku, nie jadamy w fastfoodach, dlatego też przez każdym wyjazdem uzupełniamy kamperową spiżarnię w produkty pierwszej potrzeby, czyli w naszym przypadku: puszkowane ryby głównie marki Łosos, bo oni nie dodają do swoich konserw konserwantów niepotrzebnych. Pod koniec podróży zazwyczaj tą rybą rzygamy, tęskniąc za pasztetem (ja), ale w pierwszych dniach koło godz.13 i w trasie sprawdza się doskonale.
Ale jak tylko wyjdzie się z kampera, postawi stopę na obcej ziemi, poczuje inny zapach powietrza, połazi trochę i popatrzy, i w końcu zgłodnieje od tego wszystkiego, wizja wtrynienia ryby z puszki z polskimi napisami (bo ta sama ryba z tureckimi napisami byłaby jak najbardziej na tak) nie kusi, wręcz odpycha. Albo po dniu spędzonym na przesłodkim leżakowaniu – wrócić i gotować, pyszny co prawda, bo co jak co, ale makaron to mi wychodzi – nie przystoi. A zdanie: „po to oszczędzalismy cały rok, żeby teraz nie patrzeć na ceny” przy studiowaniu menu jest jak najpiękniejsza gra wstępna i falą endorfin zalewa.
Co się je w Turcji?
Turcy są narodem mięsożernym, całe szczęscie. Nie istnieje dla nich wieprzowina i faktycznie nie kupi się jej nigdzie, ale każdego innego mięsa jest pod dostatkiem.
Nie ma również problemu z zakupem swieżych ryb, choć owoce morza w marketach spotyka się rzadko. Co innego na takich targach, na przykład w Izmirze – tu kupić można piękne krewetki, langusty, kalmary itd.
Jednak nie z owoców morza pod względem kulinarnym słynie Turcja, więc do rzeczy.
Kebab (czy też kebap, bo obie wersje na tureckiej ziemi spotkać można), który znamy z polskich knajp i lubimy, a jakże, tylko w ogólnym zarysie przypomina swój prawzór, czyli kebab turecki. Ten zarys to: mięso, bułka/frytki. Cała reszta się różni.
Jedlismy kebab w bagietce, w pszennym chlebku, w pszennej picie i na tacce. Żaden z nich nie miał sosów. Keczup i majonez stoją co prawda na stolikach w ulicznych barach, ale Turcy ich nie używają. Jedynym nawilżeniem ichnich kebabów jest tłuszcz z mięsa, a jesli zamówi sie kebab z, o zgrozo, kurczakiem, a nie baraniną, jak przystało na prawdziwego Turka*, nawilżenia nie ma żadnego. I tu z pomocą przychodzi wszechobecny ayran, który siorbalismy jak swoi.
*żart, prawdziwi Turcy oczywiscie jedzą kurczaki; ale w w mojej głowie prawdziwi Turcy jedzą tylko baraninę, co też starałam się praktykować tak zaciekle, że nasza fethiye’jowska „kłótnia o kurczaka” staje się powoli w rodzinnych kręgach synonimem kłótni o byle gówno.
Ayran to rozwodniony solony jogurt. Brzmi srednio, a smakuje…miodzio. Zwłaszcza w upale. Zwłaszcza w Turcji:) Bo tak to już jest, że cos, co przesmakuje tam, niekoniecznie chce się jesć tu. Na dowód: własnie wyrzuciłam splesniały ser i zgniłe papryczki, które to produkty stanowiły podstawę naszej tureckiej diety.
Corba.
Czyli zupa. Przede wszystkim z soczewicy (na 80% okreslam swoją pewnosć, że to była soczewica). Ale jest i rybna, i pomidorowa. Tureckie zupy to zupy-kremy, które moim zdaniem, nie są gotowane na mięsie. Ogrom roboty, jaką tamtejsze kobiety wkładają w przekształcenie ziaren soczewicy w proszek, z którego potem robią zupę, czyni ją, moim zdaniem, daniem królewskim.
Proste produkty.
Papryka, papryka i jeszcze raz papryka. Ser, cebula, pomidory przesmaczne, melony z fury przy drodze, orzeszki od ulicznego sprzedawcy, brzoskwinie, ogórkopodobne warzywo sprzedawane na GrandBazaar.
Dziwny sos.
Zatrzymalismy się u baby przy drodze. Zatrzymalismy się, bo myslałam, że w przeźroczystych butlach w kolorze purpury ma wino, w końcu człowiek nie wielbłąd. Do kampera wróciłam z pomidorami i dziwnym sosem, w którym maczalismy wszystko, od chleba, po cebulę, wciąż nie wiedząc, co jemy. Słodkie jak miód, cierpkie jak ocet winny, baba pokazywała mi duże, czarne, uschnięte strąki jakiejs przerosniętej fasoli, chcąc wytłumaczyć, co to jest. A ja wciąż nie wiem. Może konkurs?:) Można wygrać koszulkę CT.
Last, not least.
Cay.
Turecki trunek narodowy. Piją wszyscy i wszędzie. Z kawą widzielismy nielicznych. Każdy szanujący się Turek ma dzbanek do parzenia herbaty w samochodzie, parzą ją nawet podczas postojów rozkładając mikro dywanik na krawężniku, częstują klientów na stacjach benzynowych, doliczając oczywiscie lirę do rachunku. No cay, no life. Dalismy się porwać, jestesmy szczesliwymi posiadaczami czajnika do parzenia tureckiej herbaty (nieco jest stuningowany, gdyż uległ wypadkowi, ale w nowej wersji też daje radę).
Jedlismy również:
pide – turecką pizzę, bardzo dobra.
Kofte – kotlety mielone z baraniny albo wołowiny, albo mieszanki jednego i drugiego
Wszelkiego rodzaju sałatkowe wariacje na temat bakłażana – mimo takiego se wyglądu było bardzo dobre.
Różne inne pysznosci w oryginalnym entourage’u:
Jak widać na zdjęciach, turecka kuchnia nie jest specjalnie skomplikowana, a potrawy tworzone są z prostych składników. I chyba własnie w tym jej siła.
Zgłodniałam.
„Turcy są narodem mięsożernym” i to tyle jeśli chodzi o mnie 🙂
Ale nikogo nie przymuszają;)
Sos z granatow bym obstawiala..
… dokladniej ” narszarab”
przyjdę z nim na degustację:)