W ostatni, pogodowo zachęcający weekend lipca pojechaliśmy nad Bałtyk z postanowieniem „przedzikusowania”, z marzeniem „na wydmach”. O ile pierwsze się udało, drugie już nie. Na pasie wybrzeża od Dziwnowa do Niechorza znaleźliśmy tylko jeden odcinek pomiędzy Rewalem a Trzęsaczem, gdzie wydmy nie są obrośnięte lasem. Jednak dostępu do nich broni wielki znak zakazu wjazdu. Jako jednostki przykładowo praworządne, bez wolnych pieniędzy na mandaty, generalnie bez wolnych pieniędzy, nie ryzykowaliśmy. Kilkakrotnie przejechawszy ten kilkunastokilometrowy odcinek, ostatecznie stanęliśmy na parkingu w Łukęcinie.
Łukęcin pod względem ilości turystów jest całkiem przyjemny, czego nie można powiedzieć o do tej pory uwielbianym przeze mnie Rewalu – tam ludzka dżungla o tej porze wakacji. To samo
w Pobierowie i wokół ginacej w morzu dosłownie oraz morzu turystów ściany kościoła w Trzęsaczu.
Kempingi w tej części wybrzeża przypominają mini przystanki Woodstock – namiot na namiocie, przyczepa na przyczepie (kamperów jak na lekarstwo, Polacy są zdecydowanie przyczepolubni). Nasze miejsce postojowe na rozległym parkingu do wyłącznego wykorzystania było luksusem. Spędziliśmy tu dwie noce.
Nocleg ostatni przez czysty przypadek wypadł w Pustkowie. Taki sam parking, tylko bezpłatny, z nieco gorszym widokiem, bo na plac budowy. Ale jako dzieciom morza, całe dnie
i wieczory spędzając w bezpośrednim jego sąsiedztwie, niczego więcej nie było nam potrzeba. Choć gdyby tak miejscówka na wydmie z widokiem na morze…
Pustkowo przyjemne, podobnie jak Łukęcin. Umiejscowiono tam replikę wielkiego krzyża. Pewnie pomysłodawca chciał stworzyć atrakcję turystyczną na miarę Jezusa ze Świebodzina. Cóż, lepsza taka atrakcja niż żadna, choć osobiście preferuję wielką drewnianą rybę z rewalskiego deptaku. A tak a’propos, na stacji benzynowej pod Świebodzinem sprzedają kubki i poduszeczki z wizerunkiem pomnikowego Jezusa.
Podsumowujac: nic to tłumy ludzi, okropnie zimna woda
w morzu, brak fajnych kempingów, zakaz kempingowania na wydmach i kapryśna pogoda. Polskie morze urok ma i kropka. Zwłaszcza z butelką wina, przy zachodzącym słońcu,
w ukrytym zakątku na klifie, z Tą Osobą obok… I nawet okropny poniedziałek mniej straszny.
W Łukęcinie, pamiętam po zimowym sztormie, na brzegu bursztyny jak pięści leżały – cały worek można było bez problemu nazbierać. Ale to tylko zimą…
Kuszące i romantyczne, zaczynam Chłopa upraszanie:) i może w urodzinowym listopadzie wyskoczymy na bursztyny