Jadąc wzdłuż cieśniny Limfjord w górę mapy, dotarliśmy do pierwszego na trasie naszej wycieczki, a czwartego pod względem wielkości w Danii, miasta Aalborg (Ålborg). Pozostałe trzy to Odense i Aarhus, które również zwiedziliśmy, i Kopenhaga, którą tradycyjnie, jako stolicę, zostawiliśmy na bliżej nieokresloną przyszłość. Coś mają w sobie te stolice, że nigdy nie jest nam do nich po drodze.
Do tej pory Dania jawiła się nam jako kraj wiejski, sielski i anielski, tymczasem w Aalborg byli ludzie. Co więcej, w większości młodzi, bo spory odsetek populacji miasta to studenci. Wydaje się też, że wszyscy w tym mieście grają w grę o nazwie „kto nie biega, ten dupa”. Biega więcej ludzi niż chodzi. W fajnych butach i w podkolanówkach. Widocznie nie biegają jednak zbyt sugestywnie, bo mimo posiadania biegowych butów i wieczornego postanowienia, zgodnie nie wstaliśmy na poranną przebieżkę. To przez to, że nie mieliśmy takich fajnych podkolanówek.
Pierwsze wrażenie Aalborg robi fajne. Leży po dwóch stronach Limfjordu, ponad którym rozpostarte są dwa mosty, jeden dla samochodów, rowerów i ludzi, a drugi dla pociągów – oba zwodzone. Ekstra to wygląda jak się podnoszą. Tym bardziej ekstra, że podniesienie mostu wraz z opuszczeniem trwa kilkadziesiąt sekund, a to przecież kawał asfaltu na solidnej stalowej podstawie w górę idzie! Zachwycony okrzyk „łoooo!!” sam wyszedł mi z gardła, jak się tak podniosło przed nami i tylko trochę było wstyd.
Wyjeżdżając rowerami z kempingu, wjechaliśmy prosto do bardzo urokliwego portu z małymi jachcikami i żaglówkami, rybnymi knajpkami i łódkowym serwisem na tyłach. Można na chwilkę wejść do świata żeglarza, zobaczyć, jak przybija, co je, i jak potem serwisuje swoją łódkę. Bardzo to interesujące i zdaje się, że całkiem podobna zajawka do kamperowania, choć o wiele bardziej wymagająca.
Drugie wrażenie Aalborg robi mniejsze. To miasto portowo-robotnicze, w którym życie toczy się wzdłuż cieśniny i na kilku uliczkach prostopadłych doń, i tam można znaleźć co nieco urokliwego. Ale jak się zboczy nieco głębiej, to ani ładnie, ani bezpiecznie. Na starym rynku da się znaleźć bardzo ładne miejsca i budynki, jednak ma się takie ogólne wrażenie architektonicznego nieładu. I o ile w wioskach i miasteczkach, które odwiedziliśmy po drodze, tradycja z nowoczesnością współgrają bardzo ładnie, o tyle w Aalborgu ta nowoczesność jest jakaś taka niechlujna i trochę zajeżdża naszą wielką płytą i Berlinem wschodnim. Poza tym, moim zdaniem, w mieście, gdzie przy głównej ulicy w oczy rzucają się jedynie kluby go-go i napisy „sexy, naked girls”, heeeej! nie może dziać się nic dobrego, parafrazując Roguckiego. Ja wiem, że wszystko jest dla ludzi, miasto jest portowe, a potrzeba jest potrzebą, ale panie, nie na pierwszym planie.
Do Aalboga przyjechaliśmy głównie po to, żeby zobaczyć groby Wikingów w Lindhom Hoje Museum, czyli, nieco trywializując, dużo kamieni na wzgórzu, poukładanych w kółka, okręgi i inne kształty. Tak na serio, te kamienie leżą w takim ustawieniu, jak je zostawiali Wikingowie od 8-go wieku naszej ery.
A leżą w tym samym ustawieniu przez tyle czasu dlatego, że całe wzgórze było zasypane przez wieki bardzo grubą warstwą piasku, który wszystko zakonserwował. To, co odkopano w 60-tych latach XX wieku mniej więcej, a więc wazy, biżuterię, szkielety, kostki jakieś i inne takie, można obejrzeć w znakomicie przygotowanym muzeum tuż obok wzgórza. Sama wystawa fajna dla miłośników skamielin i archeologów, nie jestem fanką, ale warto tu wejść, aby zobaczyć, jak nowoczesnie można urządzić nudne muzeum.
W Aalborgu spaliśmy na kempingu Aalborg Familie Camping Strandparken. Nie dzikowaliśmy podczas tego wyjazdu zbyt dużo, bo mamy jakoś nie tak podłączoną lodówkę i albo wywala prąd, gdy podłączona pod akumulator, albo śmierdzi gazem, kiedy pod gaz. A w niej piwo i wino było, stały wtyk był wiec niezbędny.
Aalborg Familie Camping Strandparken
Nieduży, trzygwiazdkowy kemping, ok. 1 km od centrum Aalborga, jakies 300 metrów od portu. Fajnie położony, bo można sobie pobiegać rano, czy wieczorem wzdłuż portu.
Jesli chodzi o infrastrukturę, jak na Danię przystało, jest super.
Plusy:
– ładne i czyste toalety,
– bardzo ładna kuchnia z pełnym wyposażeniem (mikrofalówka, piekarnik, kuchenki),
– spore parcele,
– blisko centrum, blisko portu.
Minusy:
– drogo (jedna noc dla dwóch osób z prądem bez prysznica – 257 koron, czyli jakie 146 zł; i jest to cena normalna na duńskim kempingu),
– internet również dodatkowo płatny, nie wiem ile, ale pewnie około 30 koron za dobę (ok. 17 zł)
– dodatkowo płatny prysznic – 4 korony za 3 minuty bodajże, ale głowy nie dam; to też normalne w Danii,
– obok jest małe lotnisko czy cos i czasem ląduje albo startuje helikopter. Raz podczas naszego pobytu, ale warto wspomnieć.
Czy warto przyjechać do Aalborg? Jasne, że tak. żeby zobaczyć ten most, co się podnosi i pojeździć rowerem łamiąc wszystkie możliwe przepisy:) Poza tym, nie to ładne, co ładne, ale to, co się komu podoba.
W kolejnym wpisie przeczytacie, dlaczego wojna jest zła, jak bardzo się cieszę, że nie żyję w XVIII wieku i że kupię sobie nowy rower, czyli relacja ze Skagen i Arhus.
Hej! – własnie tak, całkiem po polsku, mówią „czesć” Duńczycy. A ich „dziękuję” to „tak”. Tak tak:)
Jakbym już była w Danii, fajnie opisałaś. Ale niektóre zdjęcia zrobiły na mnie wrażenie ogromnej samotności, czasem wręcz przerażającej, jak z horroru. Zostaję
w kraju.
A to ciekawe, bo nie ma się takiego wrażenia będąc tam, pomimo braku ludzi. Taki panuje raczej… spokój i brak pośpiechu