Podczas długich przejazdów słuchaliśmy audiobooka “Agnieszki Osieckiej
i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze”. Pomijając fakt, że niemiernie lubię takie historie o wielkiej miłości ludzi o skomplikowanych charakterach, pojawia się tam wątek piosenki Agnieszki Osieckiej “Miłość
w Portofino”, której tekstem bawią się w listach Agnieszka i Jeremi. Portofino,
w tłumaczeniu oznaczające “ostatni port”, było jednocześnie metaforycznym określeniem miejsca, gdzie ostatecznie osiądą i będę nareszcie razem na dłużej bądź nawet na zawsze.
[learn_more caption=”Miłość w Portofino, A.Osiecka”]
Jest długie lato w Portofino
I dużo gości z wszystkich stron
I strumieniami płynie wino
Tu w Portofino
przez całą noc
Dla wszystkich dziewczyn z Portofino
Wystarczy w samochodach miejsc
I każda będzie mieć na kino
Tu w Portofino
gdy lato jest
Tamtego roku w Portofino
Skończyła dziewiętnaście lat
A nie wiedziała że jest miłość
Tu w Portofino
no bo jak
Jest tyle dziewczyn w Portofino
A on zobaczył tylko ją
Pomarańczowy księżyc płynął
Gdy w Portofino
mówiła: nie
We mgle zginęło Portofino
W zaroślach ostro krzyknął ptak
W zatoce księżyc się rozpłynął
I w Portofino
szeptała: tak, tak
On miał już zostać w Portofino
Do miasta nawet wysłał list
Z jej bratem w morze miał wypłynąć
Tu z Portofino
i wrócić dziś
Wiedzieli ludzie w Portofino
Że do wesela dzień czy dwa
Gadali z jaką dumną miną
Przez Portofino będzie szła
Ale wyjechał z Portofino
Na drodze został żółty kurz
Nie może śmiać się w nos dziewczynom
A w Portofino
jest jesień już[/learn_more]
Oczywistym więc było, że mając Portofino niemal po drodze do miejsca, gdzie zmierzaliśmy, czyli właściwie nie wiadomo gdzie, nie mogliśmy nie zajechać do tego ostatniego, nostalgicznie miłosnego, portu.
W głowie przez cały czas miałam słowa Osieckiej i Przybory i chyba dlatego całe to Portofino zapamiętałam jako nierzeczywiste, wymyślone, wyreżyserowane, “napisane”. Z kolei droga wiodąca do miasteczka wyglądała jota w jotę jak drogi z filmów o żandarmie z Louis de Funès, które uwielbiam. Taki kontekst zdeterminował mój odbiór Portofino i zupełnie nielogicznie, kierując się wyłącznie emocjami, jak to mam w zwyczaju, zaklasyfikowałam miasteczko jako najpiękniejsze i ze snów.
Nielogicznie, bo to nie jest zbyt fajne miejsce. Niezwykle malowniczo położone, zadbane i ładniunie, tego mu odmówić nie można. Jednak wisi nad nim wyczuwalny nawet poza sezonem snobizm. Butiki Diora i Chanel, pozamykane
o tej porze. Kawiarenki, w których obsługa stolika kosztuje 4 EUR. Luksusowe motorówki i łódki. Przepiękne, bardzo pasujące do ukształtowania terenu, powciskane w skały letnie rezydencje i butikowe hotele. Nie jest to miejsce na rodzinne wczasy ze względu na brak konkretnych plaż. Jednak konieczne do odwiedzenia, jeśli jest się miłośnikiem szlajania w markowych ciuchach po markowych knajpach i sączenia drinków 300% droższych niż gdzie indziej we włoskiej scenerii klasy de luxe. Jestem pewna, że gdybyśmy przyjechali tu
w sezonie, uciekalibyśmy aż by się kurzyło – tłum musi być upiorny, bo nawet teraz, w styczniu, ludzi było jak w czerwcu w Rewalu.
Nie jest to też miejsce przyjazne kamperowcom. Aby dojechać do Portofino, trzeba przejechać przez tłoczną nawet w styczniu, pełną knajpek, ładnych hotelików i sklepów Santa Margheritę. Potem wjeżdża się na ruchliwą wąską drogę wbitą w skały, czekając, aż jedna z wystających skalnych wypustek zrobi dziurę w kamperze, po to, żeby zawrócić na ciasnym parkingu w centrum Portofino, uciekając przed policjantem i wrócić tą samą drogą na parking między Margharitą a Portofino. Na szczęście prawie pusty w piątkowy, 1-szo styczniowy wieczór, a pewnie pełny w okresie od maja do października.
Mimo to, bardzo, ale to bardzo chciałam zobaczyć Portofino bardziej. Ubrać swój czerwony kapelusz i napić się tam wina, oddając mini hołdzik grafomańskiej miłości Osieckiej i Przybory, i każdej innej wielkiej lub mniejszej miłości, w tym naszej, prostej i polokowanej jednocześnie.
Dlatego zostaliśmy na noc na wspomnianym parkingu i rano, z pewną nieśmiałością ściągając zimowe kurtki w blasku styczniowego, cieplutkiego słońca, pospacerowaliśmy do Portofino.
Droga jest kręta, czasem wiedzie tuż nad morzem, czasem trzeba iść jezdnią lub wspiąć się wyżej, na zalesioną dróżkę na skale. Po drodze mijamy licznych kolarzy i biegaczy.
Samo Portofino jest bardzo małe, takie mniej więcej jak Vernazza w Cinque Terre i podobnie kolorowe – widocznie wszyscy włoscy rybacy mieli problem
z pozostawianiem swoich żon samych w domach.
Do porciku co jakiś czas przybijają stateczki z turystami, którym “obejście” Portofino zajmuje jakieś 15 minut. Potem wszyscy, jak jeden mąż, idą do jedynego w pobliżu sklepiku spożywczego, bo ceny w dwóch otwartych o tej porze roku kafejkach przekraczają zdroworozsądkową normę, i kupują tam zimną foccacię, trzykrotnie przepłacając. My poszliśmy nieco dalej
i przepłaciliśmy jeszcze za małe winko – toast przecież, za tą miłość…
Bardzo ładnie mi się w głowie zakodowało całe to Portofino. Ale żeby nie być rozczarowanym, radzę wcześniej przeczytać albo wysłuchać “Listy”. A potem posłuchać piosenek o Portofino, w wersji polskiej bądź zagranicznej. O wiele ładniej to się wtedy wszystko składa.
Portofino z pewnością nie jest naszym porto fino, za to bardzo ładnym, styczniowym przystankiem na drodze do.
A gdzie jest Wasze porto fino?
Wreszcie blog z porządnymi zdjęciami – brawo i super !!!!
Oo, jak miło!:) Dzięki!
Do kapelutka picie z butelki nie bardzo pasuje, ale że toast za miłość…. Mam nadzieję, że do porto fino jeszcze nam daleko?!