Nie pierwszy raz odwiedziliśmy Spindlerovy Mlyn. Nie pierwszy raz jedliśmy pyszne knedliki popijane czeskim piwem i również nie pierwszy raz wjeżdżaliśmy wyciągiem na Svety Petr wraz z amatorami downhillowych zjazdów w plastikowych zbrojach, biorących udział w inicjujących sezon zawodach. Nie pierwszy raz Chłop mojego życia zapałał chęcią ogromną, żeby być jak oni i tej oto ziemi oddać w ofierze swoje kości. Zatem nie zdarzyło się nic nowego. Poza jednym.
W miarę przyglądania się kolejnym zawodnikom i zawodniczkom zjeżdżającym w dół po kamieniach, wyskoczniach, rynnach i ciasnych ścieżynkach pomyślałam, że… może to nie jest całkiem niemożliwe? Może by było fajnie coś sobie udowodnić i przestać być taką fujarą i ostatnim cykorem?
Spindlerovy Mlyn, oprócz bycia niezwykle urokliwym miasteczkiem rozłożonym po dwóch stronach krętej Łaby, jest też centrum downhillu. Wytyczono tam 6 tras o różnym stopniu trudności.
Na stronie piszą, że na najłatwiejszych poradzą sobie nawet amatorzy. Póki co, skupiamy się na Norwegii, która już jutro (!!!), a my w rozsypce, ale po powrocie… kto wie!
W końcu… żyje się raz.
Starannie oraz ściśle przedstawione. Czekam na kolejne wpisy.
No to się sprężam! Barcelona czeka.
Niesamowicie, że piszesz nowe teksty. Twój styl jest niezwykle nowoczesny.