youtube=http://www.youtube.com/watch?v=WEcFfoD8NAY&feature=youtu.be
Kurka, długie wyszło. Długie jak cholera, a i tak nie ma wszystkiego, co chciałabym przekazać. Z kolejnej wyprawy chyba książkę przyjdzie mi napisać. Tylko kto to czytać będzie. A, tytułem ps-u, dla tych, którzy oglądając zdjęcia ożywiali się tylko przy jedzeniu (4U Ewa!) – przeżycia kulinarne opatrzone fotosami na osobny wpis zasłużyły. Wkrótce. Ok, do rzeczy!
Zamknąwszy pętlę tureckiej wyprawy w Edirne, dopiero drugi raz w życiu stwierdziłam, bo zazwyczaj nawet chciałam wracać w domowe pielesze, że chcę jeszcze raz. Lepiej i bardziej. Bogatsza o wiedzę, co warto, co nie warto. Odważniejsza. Bardziej turecka.
Rozstaje dróg, przed nami znak: w prawo – Istanbul, w lewo granica turecko-grecka, dalej grecko-bułgarska, bułgarsko-węgierska, węgiersko-słowacka, brzydko-brzydka, zimno-zimna. Całe rozgrzane jestestwo krzyczy – w prawo, w prawo! Na Istanbuł, Kapadocję, nad morze, w góry, w suche stepy nawet, do żaru, do słońca, do tureckiego luzu, kolorów, zapachów, jeszcze, jeszcze, jeszcze! Nie w lewo, tylko nie w lewo, wcale nie chcę do domu… Do tego radosne smsy z Polski o treści: „Zawracajcie! Tu lata nie ma! Nie jedźcie tu!” + ” z życia biura: farelka is on” (dziękuję Katarzyno za wsparcie w tych ciężkich chwilach) były jak jazda po równi pochyłej prosto w błotnistą depresję w rękawiczkach, które przemokły od wycierania cieknącego nosa. Polska, panie.
Błogosławiony blog ten, dzięki któremu jeszcze raz, słowem i wspomnieniem, przejadę przez tę najbardziej dotychczas orientalną kamperową przygodę. Ogrzewając nogi farelką, taki tropikalny fake-żar;)
Jako logistyk naszej drużyny i główny kierownik wycieczki do wyjazdu przygotowałam się, wydawało mi się, należycie. Przeczytałam wszystko, co było do przeczytania o Turcji na camperteamie i zgromadzone dane przedstawiłam w tabelce z trzema kolumnami: co zwiedzamy, nocleg dziki, nocleg kemping. Lecz, jak się okazało, to za mało, wszystko za mało!…
Większość miejsc opisane miałam wyłącznie za pomocą koordynatów, a cała trasę pokonywaliśmy
z telefoniczną nawigacją, w której nie ma funkcji wpisania współrzędnych, więc do tej pory, kiedy zachodziła taka konieczność, odpalaliśmy drugą nawi. W której okazało się, nie ma mapy Turcji. Z uwagi na ten fakt,
w niniejszej relacji będą wyłącznie adresy lub opisy, proszę wybaczyć. Choć może to i lepiej – Turcja nie jest restrykcyjnym krajem, jeśli chodzi o podróżowanie kamperem, jest mnóstwo miejsc, gdzie można się zatrzymać, czy to kemping, czy na dziko. Nigdy nie było tak, że nie było kompletnie gdzie.
W trasie zastosowaliśmy liczne modyfikacje. Niektóre punkty odpadły, inne dodaliśmy. Okazało się też, że co się podoba jednym, niekoniecznie musi drugim, tak więc na przyszłość już wiem, że muszę robić własny google-research, nie ograniczając się do ochów i achów zupełnie innych ode mnie ludzi.
TRASA: Polska – Czechy – Słowacja – Węgry – Serbia – Bułgaria – Turcja.
Po autostradach i głównych drogach, bez oszczędzania kasy, za to oszczędzając czas, niepotrzebne nerwy
i samochód.
WINIETY/OPŁATY: Czechy – winieta, Słowacja – winieta, Węgry – winieta, Serbia – bramki, Bułgaria – winieta, Turcja – karta HGS*.
*kartę HGS trzeba kupić, jeśli jedzie się dalej niż do Istanbulu. My kupiliśmy ją tuż za mostem nad Bosforem, 100 m za znakiem „Welcome to Asia”, w budynku tuż przed bramkami. Za kwotę 50 lir (minimalna kwota doładowania) dostaliśmy naklejkę z chipem na szybę, z której bramki przy autostradach pobierały nam pewne sumy. Łącznie za autostrady na naszej trasie zapłaciliśmy około 37 lir. Jeśli nie starczy, można oczywiście doładować chipa przy kolejnych bramkach.
Nie wiem dlaczego wszyscy boją się Serbii strasząc wysokimi opłatami. Nie zapłaciliśmy więcej niż za winiety
w Czechach i Słowacji, a przejechaliśmy przez całą niemal Serbię, jakieś 700 km, po zdecydowanie lepszych drogach niż w ww. krajach (autostrada Brno-Praga to jakiś ponury żart), a nawet spaliśmy na stacji i żyjemy.
Na granicach nie mieliśmy żadnych problemów. Dwóch zagubionych celników w Serbii i w Turcji wlazło do kampera nie wiedząc w zasadzie gdzie szukać, ani czego, wizytę kończąc pytaniem: turist? Ok, go. Turist przecież nie przemycają. Gdyby ktoś chciał, żeby przewieźć mu 10 kg kokainy albo drobnego uchodźcę z głębokiej prowincji – wiadomo, gdzie uderzać.
Mały korek czekał na nas na przedziwnej granicy tureckiej, ale razem z nim i zakupem wizy wjazd do Turcji nie zajął nam więcej niż godzinę, a nudno nie było – obserwacji tysiące.
W końcu TURCJA.
1. Edirne.
Miałam nazwy kempingów, niewiele to jednak dało, bo mimo faktu istnienia tych kempingów w bazie, fizycznie nie istnieją. Są tablice, pojedyncze drogowskazy, po kempingach jednak ani śladu. Stanęliśmy więc na parkingu dla autokarów i dolmuszy, przypuszczalnie, wiedzę tą uzyskali my tylko na podstawie obserwacji. Miejsce ok, dla nas najważniejsze, że było blisko do najważniejszych zabytków Edirne, które zwiedziliśmy z samego rana.
Edirne jest miastem, w którym mieszka 150 000 ludzi. Wiem, bo na każdej tablicy z nazwą miejscowości widnieje liczba z ilością mieszkańców, aktualizowana raz na jakiś czas, widać coraz to kolejne cyferkowe warstwy. Łatwo się po nim poruszać. Ruch spory, ale do ogarnięcia. Spokojnie można wszystko zwiedzić pieszo.
PIERWSZE IMPRESJE:
zapachy. Turcy pachną. Nie perfumami. Taka mgiełka zapachowa się roztacza w tłumnych miejscach, być może to woda kolońska, którą kupiliśmy i będziemy testować. Nikt, mimo upałów nie śmierdzi. A u nas, mimo braku upałów, i owszem.
Nawoływania muezina. Magiczna rzecz. Choć o 5 rano za pierwszym razem zaskakująca.
Modlitwy w meczetach kontra Ataturk – ojciec wszystkich Turków.
Sacrum i profanum. Ściągnie butów. Miękkie dywany w ciepłych meczetach. Bazary i kafejki tuż pod meczetami. Chusty, chusty, chusty, Nie ma tu seksowności i odkrytych ciał. Nie jest europejsko, jakbyśmy cofnęli się w czasie. Pucybut. Uśmiech robi dużo. U sprzedawców, choć bardziej odpowiednie wydaje mi się stare słowo „kupców” – nachalność nienachalna – w końcu chcą sprzedać. Ale: zbytnia ufność nie popłaca. W kantorze dałam do wymiany 250 euro, wymieniono mi 205, mile odpowiadając na mój uśmiech. Nie sprawdziłam oczywiście, w ogóle nie biorąc pod uwagę, że mógłby mnie ktoś tak bezczelnie oszukać. Choć może jednak pomyłka?…
W Edirne po raz pierwszy w życiu weszliśmy meczetu. Bose stopy, miękki dywan, chusta na głowie, w sam raz ciepło. Mało turystów, piękna architektura. Pierwszy raz piliśmy turecką herbatę. Pierwszy raz widzieliśmy turecki bazar. Pierwszy raz ogarnął nas nieco zlękniony innością zachwyt.
W Edirne również zakończyliśmy naszą podróż. Bardzo ładne, urokliwe, nieturystyczne miasto, które łatwo ogarnąć. Tu w meczetach nie śmierdzi skarpetą i nie ma miejsc ogrodzonych płotkiem, za który nie można wejść (w przeciwieństwie do Błękitnego Meczetu w Istanbule.
Miejsce konieczne na trasie tureckiej objazdówki.
2. Istanbul (wolę. Wiem, że konsekwentnie powinnam pisać np. Munchen i Madrid, i Milan, i Roma, ale konsekwencja jest mi obca, a o żadnym z tych miast jeszcze nie pisałam, więc nie mam sobie nic do zarzucenia;) Dodatkowo, przeczytałam sobie wyjaśnienie językoznawcy, dlaczego mówimy Stambuł i uważam je za logiczne (Stambuł i Istanbul), wciąż jednak wolę Istanbul).
Byliśmy tu zdecydowanie za krótko. Teraz wiem, że mogliśmy odpuścić jeden dzień na wybrzeżu Egejskim, darować sobie Fethiye i Izmir i pobyć dłużej w Istanbule. Jeden dzień w tym mieście nie znaczy nic. Jeden dzień to jak zobaczyć w tłumie mega piękną skomplikowaną urodą dziewczynę i wyobrażać sobie, jaka jest. Ja pozostaję pod jej urokiem.
Zwiedziliśmy Błękitny Meczet i Hagia Sophię, pałac Topkapi jest zamknięty we wtorki. Nic to nie szkodzi, bo mam wrażenie, że jeszcze tu wrócimy, jedno z nas całkiem niedługo zresztą. Poza tym myślę sobie , że Istanbul nie na tym polega, żeby obskoczyć najważniejsze zabytki i już. Jasne, że trzeba zobaczyć podstawowe generatory turystów, bo są to rzeczy piękne i wielkie historycznie (duże wrażenie robią współgrające ze sobą symbole chrześcijańskie i muzułmańskie w Hagia Sophii). Jednak wydaje mi się, że prawdziwy Istanbul polega na czymś innym. Namiastkę prawdziwego charakteru tego ogromnego miasta poczuliśmy gubiąc się na Grand Bazaar, jedząc obiad w ulicznej knajpie i wędrując po bezludnych uliczkach, wciąż jednak w dzielnicy turystycznej. Chciałabym przyjechać tu na miesiąc, pobyć, połazić, spróbować oddychać wespół.
*Nocleg oczywiście na parkingu pod radarem na Kennedy Caddesi. Faktycznie, nie da się go nie zauważyć, ale da się przeoczyć, a zawracanie w Istanbule nie jest łatwe, choć wykonalne. 30 lir za dobę, wody nie było, nie wiem czy wyjątkowo, czy nigdy nie ma, a wc to toitoi. Z lewej Morze Marmara, z prawej Błękitny Meczet albo na odwrót, zależy jak się patrzy. Miejsce idealne.
RUCH ULICZNY W ISTANBULE I TURCJI W OGÓLE
Dość skomplikowany. Turcy nie dostrzegają linii wymalowanych na drogach, nie ma podziału na pasy, pobocza, strefy do niejeżdżenia – korzystają z całej szerokości jezdni. Co jednak ważne, robią to skutecznie – nagle z wielkiego galimatiasu robią się prawidłowe trzy pasy ruchu i nie ma korków, zwlekania na światłach i drogowych mazgajów. Zewsząd wybrzmiewa klaksonowa muzyczka, wszyscy jeżdżą tak samo, nikt na nikogo nie jest zły, a wgnieciony z boku samochód to w sumie norma. Nie ma przepuszczania na przejściach pozbawionych świateł, ale piesi jakoś sobie radzą. Marcin, po powrocie do Polski mówi, że w Turcji jeździło mu się o wiele lepiej, bardzo szybko zresztą wtopił się w tłum, trąbiąc jak Turek i wymuszając pierwszeństwo. Tu nie można się bać, tu trzeba stanowczo jechać patrząc prosto w oczy innym kierowcom. Jeśliś rasowy kierowca, nie bój się Istanbulu. Ruch bardzo duży, czasowo jednak do przyjęcia. Jedzie się sprawniej niż przez usianą niby ułatwiającymi jazdę rondami Zieloną Górę, jeśli UMIE się jeździć.
Uwaga ważna:
Mówi się, że współczynnik wypadków w Turcji jest większy niż w całej Europie. Okazuje się, że to źle zinterpretowane dane pozwalają na snucie takich wniosków (wypadki drogowe – Turcja/Grecja/Polska).
3. Kapadocja – Goreme.
Będzie emocjonalnie, bo pisząc te słowa siedzę na kempingowym tarasie z widokiem na Goreme i próbuję uswiadomić sobie magię tej chwili, którą obecnie przyjmuję tak naturalnie. Przed sobą widzę kilkusetnie letnie domy w skałach, przepięknie oświetlone, czuję lekki, wieczorny kapadocyjski chłód, a kilka pufów (tak tak, pufów, też mi się nie podoba) dalej siedzi grupka rowerzystów/piechurów paplających cosik po angielsku. Jutro objedziemy kapadocyjskie skalne miasta skuterem, dzis natomiast widziałam zachód słońca nad Kapadocją i z tarasu widokowego słyszałam muezina wzywającego do modlitwy. I echo. Magia. Za miesiąc nie będę wierzyć, że to się zdarzyło.
Kapadocja.
Znowu siedzę na tarasie naszego kempingu, tym razem bogatsza o doświadczenie zjeżdżenia Kapadocji skuterem.
I ta opcja jest zdecydowanie, według nas najlepsza, jeśli a)upał panuje niemożebny, więc rowerem to albo dla ekstremistów sportowych, albo idiotów, b)jeśli ma się tylko jeden, góra dwa dni na zwiedzanie, a nie chcemy jechać na zorganizowaną wycieczkę, nie po to przecież mamy kampera.
Skuter o pojemności 125 kosztuje 70 lir, plus paliwo tyle ile zużyliśmy, w naszym przypadku 18 lir, cały dzień jeżdżenia. Koszty zwiedzania: Open air museum of Goreme – 15 lir/os., kościół w skale 8 lir/os., Underground City w Kaymakle – 15 lir/os.
Tu trzeba być. Kapadocja jest niesamowita, bez dwóch zdań magiczna. Fajnym pomysłem byłoby przyjechać tu w kwietniu lub październiku, kiedy nie ma takich upałów i zostać tydzień. Pojeździć na rowerze, nie spieszyć się, podziwiać o świcie balonowe przedstawienie, a co wieczór różowo-pomarańczowy zachód słońca.
*Kempingi:
Kaya – fajny, duży kemping z basenem i widokiem na skalne grzyby, ma własne balony, więc zapewne dają zniżki na przelot, jak już ktoś na CT pisał. Umiejscowiony jest nieco za Goreme, za Open Air Museum, więc jeśli chcecie mieć blisko do miasta, to słabo, można rowerami, ale górka od Open Air Museum jest zabójcza. Można tez spacerkiem, myśę, że około 3 km i jest się w centrum Goreme. Stało kilka kamperów, to rzadkość w tych rejonach.
AquaPark camping. Na drodze z Goreme do Open Air Museum, troszkę na uboczu, na płaskim terenie, nie ma widoków, AquaPark z nazwy oznacza zjeżdżalnię i całkiem spory basen. Pusto! Dla tych, co lubią ciszę i spokój, dla lubiących się bratać niekoniecznie.
I wreszcie nasz kemping – Panorama kemping. Widok dupę urywa, za przeproszeniem. Widzę całe pięknie oświetlone Goreme i Uchisar (nie z kampera niestety, a z tarasu, ale na tarasie klimat tak wagabondowy, że warto opuścić markizowe zacisze). Tuż przy kempingu co rano o świcie lądują balony, widać też w całości ich trasę, a samo obserwowanie ich lotu, a lata ich tu mnóstwo! – jest fascynujące. Godzina średnia, 6 rano, ale człowiek i tak się budzi przez dźwięk wdmuchiwanego ognia we wnętrze balonu. Za dwie doby zapłaciliśmy 108 lir. Ciepła woda non stop. Zresztą, nawet jakby była zimna, wciąż byłabym zachwycona tym miejscem.
Zwiedzanie Kapadocji.
Jest całe mnóstwo wycieczkowych tras, całe mnóstwo must see. My pojechaliśmy trochę na pałę, łącząc kilka tras w jedną, a tu coś pominąwszy, a tu dodawszy. Co tu dużo gadać, piękne to wszystko, wciąż jednak to tylko skały, i to, ze dana dolina nazywa się Doliną Miłości, dlatego, że jest tam dużo skał wyglądających jak penisy nie znaczy, że jedna pojedyncza skała wyglądająca takowoż nie może stać się moją osobistą skałą miłości. Odpuściłam zatem pogoń za punktami do zobaczenia, kontemplując otoczenie.
I tak radzę wszystkim. Przy piętnastym kościele wykutym w skale nasz zachwyt będzie oscylował w granicach zera, a jedyna radość z wejścia do wnętrza spowodowana będzie przyjemnym chłodem tam panującym. Nie ma co się spinać, nie trzeba zobaczyć wszystkiego, to naprawdę wygląda tak samo. Podobnie z podziemnymi miastami – są tu trzy, my zobaczyliśmy jedno, piwniczny smród i klaustrofobiczne odczucia połączone ze strachem, że w przypadku np. wybuchu bomby jądrowej, albo najazdu kosmitów, którzy notabene ponoć stworzyli te podziemne miasta, trzeba będzie tam mieszkać, spowodowało, że nasze zwiedzanie trwało 15 minut. 15 minut silnej refleksji wystarczy, żeby Marcin miał mokre ręce.
Żebym nie była źle zrozumiana. Tu naprawdę jest pięknie, naprawdę trzeba to zobaczyć i poczuć. Ale na luzie, z kieliszkiem w ręku w jednej z wielu knajp o nazwie Panoramic View (lub wariacje na temat, w naszym przypadku Sunset Bar, film z początku wpisu właśnie stąd) oglądając zachód słońca, grę kolorów. Niekoniecznie włażąc do setnej jamy w 40 stopniowym upale. Trzeba wyważyć. I nie dać się zbałamucić przewodnikom. Choć gdybyśmy mieli 2 tygodnie na Kapadocję, zwiedzilibyśmy wszystko.
Pisząc o Goreme muszę wspomnieć o fundacji Old Goreme Restoration Fund, która od 2007 prężnie działa w celu utrzymania miasteczka w stanie, jakim jest. Założyciele fundacji i rzesze wolontariuszy robią wszystko, co się da, żeby zapobiec disneyfikacji tego miejsca. Działania te polegają głównie na kontrolowania tego co i z czego się buduje oraz co się tu sprzedaje. Fundacja m.in. pozyskuje fundusze na zakup naturalnych surowców budowlanych, czyli bloków skalnych, przysposabia do użytku świecące pustkami formacje skalne , dba o rozwój lokalnych rzemiosł, pomaga kształcić rzemieślników. To działa. Więcej info: Fundacja Goreme.
4. Side.
Pierwszy kontakt z morzem i z turystą masowym niestety. Do tej pory stykaliśmy się raczej z pasjonatami różnego typu, a tu taki klops. Pachnące perfumami wymalowane panienki plus panowie w t-shirtach z tureckiego bazaru psują wszystko. Nie zwiedziliśmy Side jak należy, uciekliśmy stamtąd rano.
*Nocleg: parking przy Liman Caddesi tuż obok starożytnych ogrodów, 20 lir/doba z prądem, wc i wodą.
W morzu nie zanurzyłam nic. Ale to pierwsze miasto, w którym w markecie było wino i piwo. Masowa turystyka wymusza zmiany, w tym jedynym przypadku pozytywne.
Wszystko, co piękne w Side, czyli w miarę dobrze zachowane antyczne ruiny, ginie pod ciężarem sklepów, bazarów, knajp i bezrefleksyjnych ludzi. Wymyśliliśmy plan rekonwalescencji Side (i był on dobry) poprzez gruntowne odnowienie miasta na wzór tego jak wyglądało ono kiedyś (starożytna agora stoi gdzieś z boku, a mogłaby być przecież przystosowana do handlu na powrót). Wywalić straganiarzy, wprowadzić starożytny klimat. Plan utopijny rzecz jasna, aczkolwiek w Goreme się sprawdza.
5. Aspendos.
Jadąc dalej na zachód trafiliśmy do Aspendos, gdzie znajduje się najlepiej w Azji Mniejszej zachowany starożytny teatr. Na wzgórzu wciąż prowadzone są wykopaliska, ciągle odkrywają nowe elementy miasta. Gorąco było niesamowicie, zawsze tak jakoś głupio trafiamy, że zwiedzamy ruiny niemal w samo południe.
Zjazd na Aspendos oznakowany jest dobrze. Po kilku km drogi przez rzadką wioskę dojeżdżamy do teatru. Zamiast niego widzę solidne rusztowania. W Istanbule w Hagia Sophia też były rusztowania, życie mnie uczy, że zwiedzanie bez rusztowań to nie zwiedzanie. Tuż przy starożytnej budowli jest parking, na którym życzą sobie 10 lir za postój. No way my friend, staniemy sobie gdziesik z boczku, tuż za teatrowym płotem, zupełnie za free.
Nad głównym punktem zwiedzania, czyli teatrem, wznoszą się , a raczej spoczywają w stanie oczekującym na wzniesienie, ruiny znaczącego niegdyś miasta Aspendos. Trwają tam intensywne prace archeologiczne, tym bardziej określane przeze mnie jako intensywne, im bardziej gorąco mi było, a oni w ziemi się kopali dodatkowo, przesiewając jej każdy metr kwadratowy przez ogromne sito. Mordęga! Szacunku godna, efekty prac widać. Jeśli wdrapiemy się na wzgórze, zobaczymy teatr z góry, wysiłek wart zachodu.
Z uwag natury praktycznej: lepiej ubrać kryte buty lub z grubszą podeszwą, dużo starożytnych kolczastych kwiatków tylko czeka, żeby wbić nam się w stopę.
To był ostatni punkt pierwszego etapu wycieczki, nareszcie nadszedł czas na plażowano i nieróbstwo. Oczekiwania co do plaż, dzikich miejscówek i kempingów mieliśmy duże, naczytawszy się samych ochów i achów na CT. Okazało się jednak, że nastawiliśmy się na coś innego niż znaleźlismy. Choć i to było piękne.
PLAŻE W TURCJI
W Turcji nie ma urokliwych zatoczek tuż przy drodze. To znaczy są, ale niedostępne z poziomu lądu, jeśli macie ponton z silnikiem (to zazdroszczę) albo zacumowany gdzieś w Turcji jacht (ohoho!), to można znaleźć przepiękną bezludną zatoczkę. Tu są góry! Wszędzie! Niezależnie, czy mówimy o wybrzeżu Śródziemnym, czy Egejskim, powiedziałabym nawet, że większe góry są nad Morzem Śródziemnym, czyli zupełnie odwrotnie niż mówiłam klientom pracując w biurze podróży. Przepraszam!… Zbocza strome, zejścia po schodach, jeśli są w ogóle (mówię o dzikich plażach, nie takich głównych przy kąpieliskach albo w miastach, tam normalne są zorganizowanie plaże).
Plaże kamyczkowe lub kamienne, podobnie zejścia do morza, bardzo rzadko piasek, a jeśli, to taki szarawy, kurzący. Jeśli droga wiedzie wzdłuż wybrzeża, to jest to droga główna (pomijając Półwysep Biga, tam wąska droga tuż przy morzu w większości, ale o tym niżej), a drogi główne w Turcji są porządne, dwupasmowe, w sensie dwa pasy w jedną i dwa w drugą stronę, więc wczasowanie przy takiej drodze oceniam jako średnio przyjemne, choć co kto lubi, widzieliśmy kamperka na parkingu przy takiej drodze, przy plaży.
Jeśli miałabym radzić, mnie dużo, dużo bardziej podobało się wybrzeże nad Morzem Śródziemnym, bez dwóch zdań. Zdecydowanie ładniejsza woda.
6. Cirali.
Żeby tu dojechać, trzeba zjechać z kilkukilometrowej krętej góry. Czując swąd hamulców, lądujemy w urokliwiej wiosce z pensjonacikami, sklepikami, knajpkami, kempingami. Bardzo przyjemny klimat, intymny, szczególne w zestawieniu z Side. Jako że koordynaty przestały dla nas istnieć, zdaliśmy się na oczy. Zatrzymaliśmy się na plaży (tak tak), wielkiej, jednak coś nie grało, marzyliśmy o małej prywatnej niemal plaży gdzieś na uboczu i jeszcze wtedy wierzyliśmy, że to osiągalne, dlatego spędziliśmy tam tylko jedną noc, czego potem żałowaliśmy. Krajobraz iście wietnamski, plaża z drobnymi kamykami, zalesione góry i turkusowe morze. Na plaży sami Turcy. Zdumieni obserwowaliśmy jak muzułmanki ubrane w swój strój do pływania, czyli w szczelny kombinezon+chusta w twarzowej czerni lub, dla odważniejszych, w pastelowym różu i błękicie, pławią się w wodzie tuż obok swych mniej ortodoksyjnych sióstr w normalnych strojach kąpielowych. Choć słowo „normalne” w Turcji nie jest tak oczywiste.
Z Cirali jest jakie 3 km do Chimer, czyli miejsca, gdzie spod podłoża wydobywają się ognie. Pojechaliśmy tam rowerami, 3 km po płaskim w upale jest do zrobienia. Gorzej z podejściem do miejsca przeznaczenia – obydwoje kondycję mamy jako taką, ale postój robiliśmy kilkakrotnie. A na szczycie zobaczyliśmy około czterech małych gejzerków, z których buchał płomień. W towarzyszących okolicznościach pogodowych bardziej ucieszyłby nas lód tryskający spod ziemi, ale jak się nie ma co się lubi… Czy warto tam wleźć? Samemu oceńcie. Ponoć w starożytności ogień był tak wysoki, że widzieli go żeglarze z morza. Pewnie za kilkaset lat nie będzie go wcale, więc może warto?
7. Olympos.
Niech nie zwiedzie się ten, kto spojrzy na mapę i stwierdzi, że z Cirali do Olympos jest 2 km w linii prostej. Nie da się tak przejść – skutecznie uniemożliwa to gęsto porośnieta góra wbijająca się w morze. Dlatego trzeba wjechać z powrotem na górę, żeby zjechać w dół, podobnie krętymi drogami. Ale rzecz jasna, warto. 20 km taka trasa, nawigacja daje nam godzinę na jej pokonanie i nie myli się.
Olympos można podzielić na dwie części – pierwsza to starożytne Olympos, duży teren usiany ruinami istotnego niegdyś miasta zarośniętych haniebnie przez drzewa i krzaki. Przedzierając się przez chaszcze ujrzeliśmy promyk nadziei – zakaz wejścia i stoisko archeologiczne wśród postępujących z wolna prac odkrywkowo – restauracyjnych. Oby poszli z tym daleko, bo według mnie ruiny Olympos i ze względu na swoje malownicze położenie tuż nad morzem, i ze względu na ich stosunkowo dobry stan (nie trzeba mieć wyobraźni i wiedzy archeologa, żeby odróżnić budynki, rozpoznać akwedukt i zobaczyć w ogólnym zarysie jak to miasto wyglądało dawno, dawno temu). Myślę, że dałoby się te porozwalane ruinowe puzzle poskładać do kupy, tak więc tego, do roboty państwo archeolodzy!
Druga część Olympos to wypoczynkowa wioska, bardzo przypominająca jedną ze studenckich wiosek gdzieś w lasach Amazonii (które zapewne tak by wyglądały, gdyby istniały). Mnóstwo młodych ludzi różnych narodowości, głównie anglojęzycznych. Pewnie wieczorami jest tu jedna wielka impreza i gdybym miała 18 lat i już wtedy lubiła wagabondowe klimaty, bardzo chciałabym spędzić tu wakacje.
8. Kas.
Z Olympos pojechaliśmy do Kas, które miało być plażowym hitem. Trafiliśmy do faktycznie bardzo malowniczo położonej miejscowości, tuż u podnóża gór, posiadającej jednak wyłącznie wąskie paseczki kamienistych plaż tuż przy drogach, mniej lub bardziej głównych. Zrezygnowaliśmy z noclegu na kempingu Mocamp – kemping po jednej stronie drogi, po drugiej kempingowa plaża, czy raczej pomosty z płyt i pływające pomosty z drabinkami ogrodzone bojkami. Byliśmy zmęczeni, spodziewaliśmy się cudów, zobaczyliśmy to, znaleźliśmy więc dziki postój przy małej plaży gdzieś z boku miasteczka. Rano odkryliśmy prysznic na świeżym powietrzu i wc normalnie z drzwiami tuż obok. Plaża po drugiej stronie drogi. Precyzuję, bo to ważne. Inaczej stoi się NA plaży, inaczej, gdy plaże od kampera oddziela droga.
Z tego wszystkiego nie poszliśmy zwiedzać Kasu, a w drodze dnia następnego przeczytałam, że mają tam amfiteatr zwrócony widownią do morza i że to niezwykłe. Żałowałam. A to najgorsze uczucie na wczasach. Postanowiłam już nigdy nie żałować, że nie. Lepiej żałować, że tak.
9. Xantos.
Xantos pierwotnie nie figurowało na naszej trasie. Sponatnicznie zjechaliśmy z drogi wiodącej do wąwozu Saklikent widząc brązowy znak Xantos – 8 km. Był to dobry ruch.
Do miasteczka wjeżdża się, jak do większości wielkich zabytków w Turcji, które udało nam się zwiedzić – znienacka. Znienacka minęliśmy starożytna bramę wjazdową i stanęliśmy na parkingu w samym Xantos. Otworzyłam drzwi, a tam pole ruin. Ekstra.
Xantos słynie z tego, że dwukrotnie mieszkańcy w obronie przed najeźdźcą dokonali zbiorowego, okrutnego samobójstwa na oczach tegoż. Zabijając również swoje kobiety i dzieci. Jednym z tych najeźdźców był Brutus, który ponoć przerażony rzezią, błagał ich, żeby przestali, w zamian za odpuszczenie całego zamieszania. Nie przestali.
Z rzeczy wielkich – jest tu ogromny teatr. Z rzeczy mniejszych – mieszka tam uroczy żółw lądowy. Jako miłośniczka ruin, tym bardziej takich, które coś jeszcze sobą przedstawiają, zwiedzanych z dala od zgiełku masowych wycieczek – polecam.
10. Wąwóz Saklikent.
To był czad.
Jedzie się, jak wszędzie w Turcji, po pustej drodze, żeby w końcu dojechać do miejsca pełnego turystów. Nie wiem skąd ci ludzie się biorą.
Stanęliśmy na darmowym parkingu (wielki napis: free parking), na którym od razu powitała nas miła pani z restauracji obok, plynną angielszczyzną wyjaśniając gdzie trzeba iść, czego unikać, a na końcu zapraszając na lunch w restauracji takiej a takiej. Marketing bezpośredni, subtelne i skuteczne naganiactwo, ostatecznie w tej właśnie knajpie wylądowaliśmy (kolorowo, wpółleżąco, z hamakami, ceny od 15-30 lir za obiad). Ale jako że urokliwa nieziemsko, nic nie traciliśmy dając się ponieść manipulacji.
Wąwóz wydrążony jest w górach Taurus przez okresowo bardziej lub mniej aktywną rzekę Esen. Ma wysokość około 300 metrów i jest długi na 18 kilometrów. Turyści przechodzą tylko kawałek, w zależnosci od poziomu wody. Wstęp 4,50.
Trzeba mieć: wodne buty (można kupić), albo trampki z gumową podeszwą, których nie żal. Absolutnie nie klapki. Wygodne ciuchy, które pozostają wygodne nawet po solidnym zmoczeniu. Jak najmniej bagażu, najlepiej spakowanego w coś nieprzemakalnego, co można zawiesić na szyi, żeby ręce były wolne. Żadnych plecaków, butelek z wodą. Da się wytrzymać bez, w wąwozie jest chłodno.
Trasa jest raczej wymagająca. Nie dla dzieci poniżej lat 12-tu, chyba że młodsze twardziele, i nie dla starszych kanapowców. Choć można próbować i zatrzymać się przy pierwszej przeszkodzie, której nie da się rady przekroczyć. W naszym przypadku była to lina, po której trzeba było się wspiąć, żeby iść dalej.
Rada: nie trzeba brać żadnych przewodników, to strata kasy. Ostrzegała nas przed nimi dziewczyna z restauracji, a spokojnie można się obyć bez ich rad, gdzie postawić stopę. Trzeba tylko iść ostrożnie.
11. Oludeniz.
W przewodnikach Lonely Planet i Bezdroży Oludeniz opisywane jest jako miejscowość z najładniejszą piaszczystą plażą w Turcji. Tym skuszeni, skierowaliśmy się właśnie tam.
Oludeniz to miejscowość wypoczynkowa położona kilka kilometrów pod Fethiye. Zjazd z Fetihye do Oludeniz przemierza się na hamulcu.
Jest tu najpiękniejsza woda, jaką w życiu widziałam. Turkusowy błękit, błękitny turkus, cudo po prostu! W przewodnikach nie pisali nic o tej wodzie, a piaszczystej plaży był kawałek. Ale nawet kamienie przy zejściu do wody robiące bolesną akupunkturę stopom nie zepsuły mi wrażeń, Przecudna woda.
Oprócz niej – anglojęzyczne knajpy. Dużo Anglików i Irlandczyków, i różnych innych anglojęzycznych. Przeważają ludzie w wieku 18-40. Do zwiedzania nic. Do imprezowania dużo. Na dzikusa się nie da. Tzn. nie da się przy samej plaży, jeśli ktoś ubi gdzieś w uliczkach to pewnie znajdzie miejsce. Dla nas 35 lir za noc z prądem i Internetem, nawet pomimo braku ciepłej wody, piachu i widoku na zaplecze restauracji było całkiem do przyjęcia*. Zwłaszcza, że musieliśmy wylać kota. Wiadomo, jaka to motywacja.
Żeby wejść na ten cypelek, który widać na każdym panoramicznym zdjęciu Oludeniz, trzeba zapłacić 4,5 liry. Plaża otwarta do 19:30. W niczym nie lepsza od tej przy knajpkach, darmowej. I z poziomu ziemi nie widać, że się jest na cypelku.
*Kemping polecany przez Lonely Planet i Internet – Sugar Beach Club – oprócz dobrego wrażenia na początku nie ma w sobie niż fajnego. A nasze skromne kryteria to: plaża na otwarte morze (w Sugar Beach plaża jest, piaszczysta a i owszem, ale na zatoczkę, która wygląda jak przeciętnej jakości polskie jezioro), ciepła woda, względna cisza, internet, ale to już luksus. Sugar Beach club dał nam Internet. Do plaży z prawdziwego zdarzenia jest kilkaset metrów.
12. Fethiye.
Fethiye jest srednie. Słabe ruiny twierdzy na wzgórzu, odkopywany dopiero akropol, grobowiec wykuty w skale i kilka sarkofagów rozrzuconych po zaniedbanym i zaśmieconym parku. Podczas podróży po Turcji widzieliśmy duzo o wiele ładniejszych zabytków tego typu i 3-godzinny spacer po tym miescie, zakończony zresztą kłótnią o kebaba, uważam za niepotrzebny.
13. Datca. Prawie Dacia.
Cypel Datca. Siedzę w długich spodniach i koszuli z długim rękawem, nie leci ze mnie pot, oddycham swobodnie. To nowość, pewien rodzaj ulgi, choć kocham upały. Znajdujemy się na styku Morza Śródziemnego z Egejskim, może to ma jakiś wpływ. Woda zdecydowanie chłodniejsza.
Bardzo wieje, obok dwa oparte na sobie drzewa skrzypią złowieszczo. Przede mną dwie dziewczyny w namiocie. Odważne backpackerki.
Stoimy na kempingu Illica*, w miasteczku Datca, na półwysepku. Nieduży, przyjemny kemping z restauracją i własną piaszczysto-kamienistą plażą. Zejście do morza z przewagą kamieni, ale to nie szkodzi, wystarczy się walnąć w taflę wody na wysokości pół łydki i doczłapać do głębiny – no problem, not at all.
*kemping Ilica
40 lir za noc ze wszystkim. Bardzo fajne miejsce, pyszne jedzenie, mili właściciele. Czyste łazienki, z papierem toaletowym:) Idealne miejsce na relaks.
I tu stworzyliśmy sobie jednodniowy raj. Obudziliśmy się wtedy, kiedy chcieliśmy. Poszliśmy na spacer do portu. Tyle, ile nam się chciało, więcej nie. Ludzi kilku, knajpki otwierały się niespiesznie. Z powodu niesprzyjającego do wypływania w morze wiatru w porcie stało wiele prywatnych jachtów, ludzie jedli śniadania, wolno, nie spiesząc się, jak my. Wróciliśmy. Zrobiłam pyszne i proste śniadanie, Marcin herbatę, bo czajnik nabył turecki i parzy, szczęśliwy. Wzięliśmy gazety, poszliśmy na plażkę. Poczytaliśmy. Popływaliśmy. Poszliśmy na obiad w kempingowej restauracji. Przepyszny – kalmary, baranina, sałatka z ośmiornicy i sałatka z bakłażana/oberżyny. Raki do tego. 80 lir pękło, nie boli, wakacje są, żyjmy! Potem przejechaliśmy się rowerami po Datca, wybrzeżem do samego końca. Po drodze zobaczyliśmy wszystkie trzy plaże: Taslik Plaji, przy której leży nasz kemping, Kumluk Plaji, piaszczysta, w „centrum”, przy knajpkach i ostatnią Hastanealti – przy niej można znaleźć miejsce do kamperowania na dziko. Choć nie do końca przy, bo plaża leży poniżej poziomu promenady, trzeba zejść po schodkach.
Następnego dnia chciałam popłynąć statkiem do Knidos, ruin starożytnego miasta znajdujących się na samym końcu półwyspu, jednak okazało, że z powodu niepomyślnych wiatrów statki nie mogą płynąć przez nieokreślony bliżej czas. W przewodniku czytałam, że właśnie zmieniającym się często wiatrom Datca zawdzięcza swój rozwój – żeglarze chcąc nie chcąc musieli tu zostać, czekając na lepsze wiatry, reperując usterki, lecząc się, jedząc, odpoczywając.
Po dwóch nocach pojechaliśmy dalej.
14. Pamukkale i Hierapolis.
Ahmet z kempingu Panorama w Goreme dał nam namiar na kemping w Pamukkale. Napisał na ulotce swoje imię, dał nam, powiedział, że discount, że basen, że tuż przy wapiennych tarasach – uderzyliśmy więc do Baydila.
Nie wiem, czy Baydil to imię właściciela, czy jedynie kempingu, niemniej tak tytułowany przez Baydil powitał nas tuż przy wjeździe: Kapadokia, Ahmet? Welcome! Welcome!
Baydil, oprowadzadzjąc nas po swoich włosciach, stosując zniżkę na piwo i wino, dając posmakować pide (tureckiej pizzy) z talerza swojej żony, kupił nas w 100%. Baydil, tak jak dziewczyna z wąwozu Saklikent wiedział, że będąc miłym i do usług zarobi na nas jeszcze więcej. Zmysł handlowy, doskonały zresztą, koniec końców obfity obiad zjedliśmy u Baydila. Pyszny. U niego też kupiliśmy wino i piwo, przepłacając tylko trochę. Ale kasy nie wymieniliśmy u Baydila, za co wcale się na nas nie obraził.
Baydil ma naprawdę duży basen, duży teren i czyste łazienki. Ma tez ciepłą wodę 24h. A co najważniejsze, ma widok bezpośrednio na wapienne tarasy Pamukkale. Białe lub różowe, w zależności od pory dnia. Baydil czasem puszcza nad basenem wstrętną muzykę, ale można mu tu wybaczyć. Albo przestawić głośnik. Wszystko to za 50 lir.
Do Pamukkale poszliśmy z samego rana, o 9:00, żeby unikąc tlumów. Bardzo dobrze zrobiliśmy, bo byliśmy nielicznymi kroczącymi po chropowatych białych powierzchniach i zimnej jeszcze o tej porze wodzie. Wracając musieliśmy przedzierać się przez polsko-rosyjskie towarzystwo moczące się w nagrzanej już i nie tak czystej zapewne zasadowej cieczy.
Czy Pamukkale robi w głowie wielkie łał? Jako jedyne takie na swiecie zjawisko naturalne – tak (choć już nie do końca naturalne – aby ocalić je dla potomnych na jak najdłużej, zaczęto wprowadzać system ochrony, polegający na min. osuszania części basenów, zakazie moczenia się w naturalnych i stworzeniu kilka sztucznych tarasów do moczenia własnie). Po obejrzeniu zdjęć, które również wyglądaja imponująco pieknie i pastelowo – tak. Ze wzgledów wizualnych, gry swiatła, funkcji podkreślania opalenizny – Pamukkale są super. Ale żeby się tam zaraz moczyć, w tej brei wapiennej, czy ja wiem, czy to takie niezbędne?
Nad tarasami Pamukkale wnoszą się ruiny starożytnego Hierapolis. Miasto było bardzo duże, mieszkało w nim w czasach świetności 150 000 ludzi. Jest co zwiedzać. Toteż dziwi scenka, jaką zastaliśmy przy wejściu: wchodzi grupa polskich turystów, biuro podróży Rainbow Tours, moja była firma matka. Przewodniczka mówi: tu było gimnazjum, tu się obmywali, tam jest teatr. Teraz pójdziemy do basenów, pokażę Państwu gdzie są szatnie. Dla kontrastu, po drugiej stronie miasta spotkaliśmy inna polską wycieczkę, od przewodniczki grupy dowiedzieliśmy się bardzo ciekawych rzeczy przez jedyne 5 minut podsłuchiwania. Jednak ludzie nie wyglądali na zainteresowanych, pewnie czekali na te baseny…
A wejście do basenu z leczniczą ponoć wodą, jakże malowniczego na zdjęciach, z kawałkami kolumn zanurzonymi w wodzie i ukwieconymi krzakami wokół, kosztuje dodatkowe 32 liry. W środku nieskończony rusko-polski tłum. Odpuścilismy. Hierapolis nastroiło nas ciszą przeplataną cykadami. Nie chcieliśmy tego psuć.
15. Efez i Pamucak.
Efez to najlepiej zachowane, wciąż restaurowane zresztą, najpiękniejsze starożytne miasto, jakie do tej pory widziałam. Postanowiliśmy nawet wrócić tu za jakieś 10 lat, przez które pewnie odnowią jeszcze więcej budowli i będzie się można poczuć zupełnie jak 2000 lat temu. Powinni tez wtedy przy wejściu rozdawać starożytne szaty i sandały i nadawać turystom starożytne greckie imiona. Ja bym była Heraklit. Z Efezu.
Albo samemu sobie można taką zabawę zafundować, nawet dom sobie wybrać i ulubione miejsce. Bo miasto w zarysie wygląda tak jak kiedyś, zachowały się nawet główne ulice – Marmurowa i Kuretów. Genialny jest taki efeski spacer.
Ruiny Efezu leżą 1 km od współczesnego miasta Selcuk, w którym znajduje się muzeum efeskie, w którym nie byliśmy. Wolimy muzea na świeżym powietrzu, ale jeśli ktoś jest bardziej komplementarny z charakteru, musi iść też do muzeum, bo są tam niektóre rzeźby z Efezu. Te, których nie wywieźli do muzeum w Berlinie albo Londynie, bo lata temu sułtani mieli gest i pozwolili zagranicznym archeologom wywozić swoje zabytki. Nazwano to najbardziej legalną kradzieżą w dziejach.
Kilka km od Efezu w stronę morza, czyli za zachód, jest turystyczna wioska Pamucak. Piaszczysta, długa, szeroka plaża (choć na słowo piaszczysta w kontekście Turcji nie wyobrażajmy sobie bałtyckiej czystej mączki, o nie. Taki ot, szaro-żólty piasek kurzący). Woda przeźroczysta, ale bez spektakularnych efektów, jakie dawało Morze Sródziemne, Egejskie już trochę skąpi kolorystycznych wrażeń.
Myslę, że można spać na dziko, Turcy to naród piknikujący, więc tu i ówdzie widac porozkładane namioty i busy. Koordynatów nie mam z przyczyn, o których już pisałam, ale do Pamucaka jedzie się z Selcuka prosto, prosto, prosto, wot i plaża.
My się jednak nieco wygodniccy zrobiliśmy, a wiedząc, że ceny za kempingi nie są w Turcji wygórowane, pojechaliśmy na kemping Dereli*, jakies 300 m od głównej plaży, jest duży znak.
* Bardzo duży teren, duże łazienki z palmami pośrodku, prąd, chemiczne wc, sklep, restauracyjka, parasolki, lezaki. 40 lir za dobę. Wszystko super…. Było, jakies 15 lat temu. Teraz brakuje tu gospodarza, który by to odnowił, a niewiele trzeba, i rozreklamował. Tak sobie gadaliśmy siedząc na plazy przy zachodzie słońca, nie wiedząc jeszcze, co nasz czeka na ostatnim kempingu.
Kemping Dereli Efez/Pamucak
16. Izmir.
Celem były głównie zakupy, które zaniedbaliśmy na Grand Bazarze w Istanbule, miejscu stworzonym do zaopatrzenia się w typowe tureckie pamiątki albo zupełnie międzynarodowe tanie gacie.
Izmir jest dużym, nowoczesnym miastem. Czy może się podobać? Zależy, czego się szuka. Jeśli ruin i starych meczetów, to się nie spodoba. Jeśli luźnej, wciąż orientalnej, ale jednak swobodniejszej pod względem obyczajowości atmosfery, to się spodoba. Byliśmy tam tylko chwilę, przeszliśmy przez fajny pod względem spożywczym bazar, kupiliśmy Dzieciom ładniunie plecaki i pojechaliśmy dalej. Wielkiego łał nie było, choć tu właśnie przeciskaliśmy się kamperem przez uliczki dosłownie na lusterka, robiąc straszliwy korek. Nikt na nas nie krzyczał, kierowcy naokoło uznali, że to nasz wspólny problem i wspólnie wydostaliśmy się ciasnej pułapki. Widać dla nich codzienność, nie powód do zbędnych nerwów.
Ponoć właśnie stąd pochodzą najpiękniejsze Turczynki i na podstawie dwugodzinnego spaceru podpisałabym się pod tym sformułowaniem. Za to sam Izmir szczególnie piękny nie jest, nie jest też brzydki, taki ot se, pośrodku. Ma starożytna agorę, ale ogrodzoną, wejść nie można. Ma stary meczet, ale ani nie aż tak stary, ani nie aż tak ładny jak te w Edirne i Istanbule. Na pewno można tam kupić suknię ślubną – takiego zatrzęsienia salonów ślubnych nie widziałam jeszcze nigdzie. Rada dla układających napiętą czasowo trasę – można sobie odpuścić. Chyba że się ma trzy miesiące, wtedy warto zajechać. Wtedy warto zajechać wszędzie.
17. Foca.
To nieduża, portowa miejscowość na Wybrzeżu Egejskim, około 60 km na północ od Izmiru. Ładna, ale porównanie z równie portową Datcą przegrywa.
Zatrzymaliśmy się na kempingu Acar znajdującego się pomiędzy Starą (Eski Foca) a Nową Focą (Yeni Foca). Do Focy z kempingu jest 8 km z górki i pod górkę, tępe i stosunkowo długie podjazdy, gdyby ktoś chciał rowerem trzeba to wziąć pod uwagę. Ruch mały, więc pod tym względem luz, gorzej z kondycją.
Kemping Acar leży nad samym morzem i jest osobliwy. Bardziej to ośrodek wypoczynkowy dla okolicznych mieszkańców niż regularny kemping. Stoi tam kilkanaście domków chyba na stałe wynajmowanych przez tureckie rodziny od najstarszego do najmłodszego. Normalne życie tam się toczyło, biegały dzieci, mężczyźni oglądali TV, nosili pitną wodę z miejsca, którego nie odkryliśmy, kobiety całe dnie i wieczory ucierały wspólnie chyba soczewicę, czego domyślam się na podstawie słowa „corba” (zupa), które wypowiedziały wyraźnie ucieszone naszym zainteresowaniem. Kilka corb do tej pory w Turcji zjadłam, bo lubię, wszystkie były z soczewicy, więc wyszło mi, że to musi być to. Pracowały nad ta soczewicą chyba ze dwa dni, postanowiłam więc na przyszłość jeść corbę z większym namaszczeniem.
Na kempingu ACAR spotkaliśmy się z turecką gościnności w pigułce. Byliśmy tam jedynymi obcokrajowcami (oprócz Belgów w kamperze, którzy w ogóle nie wynurzali się na zewnątrz, więc tak jakby ich nie było), a nie odczuwaliśmy żadnego dyskomfortu czy wyobcowania. Przechodząc koło nas wypowiadali jakieś wyrazy, przypuszczam, że takie tureckie wariacje na temat ‘hello’. Od jakiejś kobieciny dostaliśmy naręcze ogórków, za które nie chciała zapłaty – sąsiad z domku obok wyjaśnił nam po turecku i na migi, że wszystkim rozdaje ogórki i nigdy nie chce pieniędzy. Kiedy nalałam z kranu przy wc wodę do czajnika podeszła do mnie inna sąsiadka, spytała „cay?” powiedziałam „mhm”, faktycznie robiliśmy właśnie cay, bo przecież mamy odpowiedni sprzęt, na co ona, ze to nie pitna woda, że pitna woda gdzie indziej, nie wiedziałam gdzie i o co chodzi, stanęłam więc zakłopotana, na co zareagował jeszcze inny sąsiad wodą z mojego czajnika podlał sobie kwiatki na przyprzyczepowym ogródku, wypłukał i wlał mi swojej wody z jakiegoś kanistra. Potem przyniósł jeszcze więcej wody, żeby się z nami podzielić. Tacy są Turcy.
Warunki sanitarne na kempingu ACAR nie są powalające. Kibelki na Małysza, ale jak się człowiekowi chce, a za drzwiami szumi morze i 35 stopni, to i na Małysza sobie poradzi. Prysznice tylko w wersji zewnętrznej i z zimną wodą, ale od czego się ma piecyk w kamperze.
Za dwie doby w tym przedziwnie pozytywnym miejscu zapłaciliśmy 20 lir. Gdybyśmy pojechali nie płacąc, bo to my musieliśmy szukać jakiegokolwiek człowieka, który przyjąłby od nas pieniądze, bo nikt się kwapił, nikt by nie zauważył i nie miał pretensji. Tak było na kempingu Acar w Focy.
To dziwny kemping. Położony tuż nad morzem, nad taką jakby zatoczką, bardzo malowniczo. Ma własną plażę, a na niej parasole. Ma dużo miejsca, nawet sklep i nawet jakąś knajpkę, w której nie jedliśmy, więc nie wiem, co serwują.
Jeśli napiszę, że są prysznice, to nie skłamię, ale są to prysznice zewnętrzne, takie plażowe chyba. W głębi kempingu stoi coś jakby sanitariat, ale wszystko w nim jest w takim stanie, że wolałam chodzić do zewnętrznego wychodka, który czystością, nowością, ani niczym zresztą, nie grzeszył. Krótko mówiąc, warunki nie są najlepsze, nie są nawet dobre. Ale.
Na kempingu są domki i przyczepy postawione na stałe, należące chyba do stałych bywalców, bo wszyscy zdawali się znać i czuć tu jak w domu. Toczyły się nawet zwyczajne prace gospodarczo-domowe, typu suszenie soczewicy. Wszyscy byli dla nas bardzo mili, witali się z nami przechodząc obok, dali nam ogórki i wodę pitną. Dlatego właśnie, mimo niezbyt komfortowych warunków sanitarnych, zostaliśmy tu aż na dwie noce i było nam bardzo miło i przyjemnie. I tanio.
Plusy:
– położenie,
– atmosfera,
– cena,
– niedaleko miasteczka Foca (można rowerem, choć pod górę trzeba drałować).
Minusy:
– sanitariaty/toalety/prysznice – stare, brudne, nie działające,
– brak zrzutu na brudną wodę i toalety chemicznej, ale myślę, że nikt by się nie obraził, gdyby się kota wylało do zwyczajnego kibelka „dla ludzi” (wodę można sobie wlać z węża podlewającego kwiatki).
18. Półwysep Biga. W drodze do Cannakale.
W środe ruszyliśmy dalej. Postanowiliśmy jechać wzdłuż wybrzeża półwyspu Biga i zatrzymać się tam, gdzie się nam będzie podobało, tak, żeby jeszcze trochę poplażować. Po drodze wdrapaliśmy się do kamiennego Behramkale, wioski na terenie której znajdują się ruiny starożytnego Assos i niestety tylko przez nie przejechaliśmy niepotrzebnie przestraszeni, że utkniemy gdzieś pomiędzy brukowanymi stromymi uliczkami.
Behramkale to śliczne miasteczko leżące nad Zatoką Edremit, rozciągające się od wybrzeża z portem, po szczyt wzgórza, ze starożytnym teatrem i innymi pozostałościami antycznego Assos. Śliczne wydało mi się już podczas naszego kilkuminutowego zwiedzania na Japończyka, po obejrzeniu zdjęć w Internecie wydaje mi się jeszcze sliczniejsze. Szczerze polecam zwiedzanie Assos, a później nocleg w Behramkale, nad morzem. Żałuję, że tak nie zrobiliśmy.
Minęliśmy kilka wiosek i wioseczek i zatrzymaliśmy się w okolicach Gulpinar*. Trasa od Gure Iskeresi po Behramkale obfituje w bardziej lub mniej oficjalne kempingi.
* kemping, a własciwie plaża z knajpką. Toalety na Małysza, długo nie opróżniane, z drzwiami, co się ich zamknąć nie da, a więc z widokiem na morze. Prysznice za1 lirę, ale otwarte, więc w sumie bez problemu można się tam wykąpać. Żadnej recepcji, nikogo, oprócz plażowiczów. Pewnie z uwagi na fakt, że było już po sezonie. Brak koordynatów, przykro mi. Ale wystarczy się rozglądać, droga wiedzie wzdłuż wybrzeża, jest gdzie spać.
Jadąc dalej do Canakkale zajechaliśmy obejrzeć ruiny Alexandria Troas. Droga do nich jest dobrze oznaczona, ale trwają tam prace wykopaliskowe, więc warto dać im kilka lat i pojechać tam wtedy, jak odkopią więcej.
19. Canakkale i granica turecko-grecka.
W Canakkale chcieliśmy zrobić zakupy, ale tak sprawnie wjechaliśmy na prom, że ani się nie obejrzeliśmy, a już płynęliśmy do Eceabat. Przeprawa trwa jakieś 20 minut, kosztuje 50 lir za kampera. Ciesnina Dardanele pokonana, Azja za nami, smutek nad ogarnął i trzyma do teraz…
Wjeżdżając do Turcji byliśmy przerażeni olbrzymią kolejką na przejściu granicznym w drugą stronę. Toteż na drogę powrotną, za radami portalu Turcja w sandałach, wybraliśmy przejście Turcja-Grecja – Pazarkale-Kastanias. Wyjazd z Edirne na to przejście jest oznakowany (Grecja po ichniemu do Yunanistan), ale potem człowiek zaczyna wątpić. Jedziemy bowiem po średniej jakości wiejskiej drodze, pomiędzy krowami i rolnikami, przez piasek i żwirek, obok jakiegoś parku i brukiem, w ogóle nie jak do granicy, która zjawia się nagle i również znajduję się w malowniczym parku. Żołnierze graniczni w mundurach zajmują się tu podlewami drzew i krzaczków, takiej granicy nie widziałam nigdy. Kolejka: 3 auta. Nawet nikt nam do kampera nie wlazł, turisty, nice. Potem około 30 km prostą, równą drogą przez Grecję (będzie znak kierujący na Bułgarię, podążać za nim należy). Bułgar chciał nam sprawdzić kampera, ale albo nie śmiał jak zobaczył nagle dom, albo mu się nie chciało przez nasz podróżny bałagan.
Potem było tylko gorzej. Na każdym postoju temperatura była coraz niższa, żeby na Węgrzech osiągnąć 15 stopni na zewnątrz, w kamperze nocą 19. Przez cała trasę przez Węgry i Słowację lało, potem jeszcze ta autostrada Brno-Praga i polskie drogi w okolicach Zgorzelca. Taka to Europa lepsza od azjatyckiej Turcji… Radość z powrotu do domu, do kraju = 0. Żeby się dobić, włączyliśmy TVN24. Nie byliśmy na to gotowi.
Marcin, po pierwszym czytaniu stwierdził, że brak mu najważniejszego w sumie wątku, o którym sygnalizuję co prawda tui ówdzie, jednak to trzeba napisać wprost: Turcy.
TURCY.
To głównie oni sprawiają, że w tym kraju chce się być i chce się wracać. Są najbardziej przyjaznym i otwartym narodem, z jakim do tej pory kamperując mieliśmy styczność. Przyjaznym kamperowcom, nie wiem jaki stosunek mają do innego typu turysty, my na każdym kroku spotykaliśmy się z pozytywnym zainteresowaniem: kiedy jechaliśmy, zawsze znalazł się ktoś kto trąbnął, po czym w geście pozdrowienia i szerokim uśmiechem wyciągnął do nas rękę, czy to kierowca osobówki, tira, skutera, czy roweru. Na jednej ze stacji podeszło do nas starsze małżeństwo i wyraźnym tureckim, jakby to robiło różnicę, wyraziło zachwyt naszym pojazdem, wchodząc nawet do środka, a później machając do nas radośnie na dalszej trasie.
Na każdym kempingu ludzie pytali skąd jesteśmy lub od razu reagowali pozytywnie: „Pologna, good!”. Uśmiechali się do nas z samochodów, z ulic. Może to kwestia faktu, że z w Turcji nie ma zbyt dużo kamperów, może faktu, że Marcin obwiesił nas tureckimi symbolami z prawie każdej strony… A tu flaga, a tu muzułmański różaniec na lusterku, a tu Ataturk z tyłu – dla każdego coś miłego.
W restauracjach i ulicznych barach musieliśmy mieć taki wyraz twarzy na widok jedzenia, zresztą pochłanialiśmy wszystko w takim tempie, że lepszego komplementu nie trzeba. Poza tym zauważyłam, że hasła: „iki cay” i „iki ayran”, a w ostatnim tygodniu dodatkowo, jak się wreszcie nauczyłam mówić, „tesekkurler”, czyli dziękuję, mają bardzo pozytywny wydźwięk. W Istanbule Marcin zamawiał herbatę dla odmiany w dużych kubkach, czytając z karty po turecku jego zdaniem, kelner był bardzo rozbawiony i poprawiał go kilka razy bez irytacji. Turecki jest trudny i do niczego nie podobny.
Z wielką ochotą zasymilowaliśmy się z narodem tureckim, pijąc i jedząc to, co oni i nie rażąc za bardzo swoim strojem (to ja, choć początkowo w nastroju byłam rebelianckim. Szybko mi przeszło, już w Edirne wdziałam długą spódnicę, a bluzki z dekoltami wróciły do Polski nienoszone. Z szacunku).
Turcja bardzo sprzyja kamperowcom. Warto zrobić te 7 tysięcy kilometrów (z czego 3 po samej Turcji przeogromnej).
Podobną trasę przejechaliśmy wiosną br. Trochę dłuższą: pojechaliśmy na Nemrut Dagi, do Diyarbakir, Urfy i Anamur. Wrażenia też podobne, również to, że z Turcji najcieplej będziemy wspominać jej mieszkańców. W pracowitych poszukiwaniach plaży odnieśliśmy parę sukcesów. Oto one: plaże przy zabytkach: piękna piaszczysta plaża w Patarze i urokliwe zatoczki w cieniu sosen i starożytnych ruin w Phaselis, również płatna plaża Sarigerme z zapleczem (parkingi, toalety, natryski, restauracje), piaszczysta, zadbana plaża w Burhaniye – Ören (wypoczywają tu głównie Turcy) i drobnożwirowa plaża Kadriga koło Assos. Przy plaży jest kilka małych hoteli i sporo knajpek, które serwują w pakiecie: wyżywienie, parking, parasole na plaży i noclegi w namiotach. Kamper też przyjmą. A z Cirali do Olympos przeszliśmy plażą. Też żałujemy, że byliśmy tam tylko jeden dzień.
Bardzo istotne wzkazówki, a jako że podejrzewam, że nie była to nasza ostatnia wizyta w Turcji, na pewno będą przydatne w przyszłości
I jak? Jak można, po takich wakacjach (nie mylić z urlopem), wrócić do codzienności?
Zdjęcie w nagłówku cudne! 🙂
mission impossible
Podobało mi się i też tak chcę… W Turcji byłam tylko raz, ale też uważam, że Turcy są bardzo przyjaźni.
Czekam na jedzenie:)
do końca tygodnia będzie:)