Przed nami creme de la creme Toskanii, winiarski region Chianti i osławiona Val d’Orcia. Czy są przereklamowane, jak wiele tej klasy atrakcji turystycznych? Bynajmniej. Piękno przyrody uspokaja i tonizuje rozedrgane myśli, a wędrówka po zatopionych w toskańskich wzgórzach miasteczkach jest jak wycieczka do czasów, gdy rytm życia wyznaczany był przez cykle przyrody.
CZĘŚĆ I. Region Chianti: Greve di Chianti, Radda in Chianti i San Gimignano
Jadąc z Pizy lub Florencji do kolejnego toskańskiego miasta, Sieny, po drodze przejeżdżamy przez jeden z najznamienitszych regionów winiarskich świata – region Chianti.
Mimo litrów wina, które wypiliśmy, nie jesteśmy jego znawcami. Rozpoznamy wino słabe od porządnego. Rozpoznam też, kiedy białe wino jest zepsute. Ale nie odróżnimy dobrego hiszpańskiego lub włoskiego wina kupionego w Lidlu za 20 zł od wina za 50 zł i 100 zł. Nie odróżnimy też wina pochodzącego z Chianti od tego z innych regionów Włoch, chyba że byśmy trenowali tydzień. Nie dlatego więc przyjechaliśmy do Chianti, bo preferujemy akurat to wino. Przyjechaliśmy tu, bo lubimy dobre wino w ogóle i chcieliśmy dokonać degustacji tam, gdzie będzie ona przyjemnością w czystej formie – u źródła.
GREVE DI CHIANTI
To małe miasteczko z małym otoczonym arkadami ryneczkiem. Pod arkadami ulokowano pełno enotek i trattori oraz sklepików z winem, szynkami, serami i pamiątkami z kogutem i Pinokiem. Kogutem, bo to symbol regionu Chianti; Pinokiem, bo stąd pochodził Carlo Collodi, twórca tej znanej na całym świecie bajki.
Wokół miasteczka – same winnice, a jakże inaczej, co widać najlepiej z położonego na wzgórzu punktu widokowego, do którego wiodą znaki od samego ryneczku. O tej porze roku Greve di Chianti jest senne, co nie znaczy, że nie kupi się tu wtedy dobrego wina, czy też pysznie nie zje. A kieliszek czerwonego Chianti wysączony w jednej z tutejszych trattori o godzinie 13:00 smakuje wyśmienicie. Tym kieliszkiem otworzyliśmy sobie drzwi do kolejnych degustacji w kolejnych miasteczkach.
Greve di Chianti jest ładne, jednak nie wzbudziło w nas aż tylu pozytywnych emocji, co Radda in Chianti, w której poczuliśmy się do tego stopnia beztrosko rozluźnieni, że kupiliśmy otwieracz do wina za 40 EUR.
RADDA IN CHIANTI
Otoczona murami Radda in Chianti jest na tyle mała, że spacer po niej trwa nie więcej niż pół godziny, a to i tak tylko wtedy, jeśli przetuptasz każdą uliczkę. To idealne miejsce, żeby się człowiek wreszcie przestał spieszyć i zaprzestał pogoni po więcej i więcej, ciesząc się tym, co ma pod nosem. To nie przychodzi samo – wymaga wysiłku. Starając się nie pędzić – bo nie ma gdzie, trwa sjesta i wszystko zamknięte, a my mamy degustacyjne plany – okrążyliśmy Raddę kilka razy. W końcu, w oczekiwaniu na koniec tej niezrozumiałej dla nas o tej porze roku przerwy – bo to ani upał, ani turystów – usiedliśmy na ławeczce pod ratuszem i słuchaliśmy jak biją dzwony w kościele.
Nie było jednak ciepło na tyle, żeby sobie beztrosko siedzieć godzinami, poszliśmy więc czekać na koniec sjesty do kampera. Przestawienie się na południowy tryb życia wymaga czasu.
Trud bezczynnego czekania wynagrodziliśmy sobie w spokojnej enotece Enoteca & Wine Bar Casa Porciatti, wypełnionej po brzegi butelkami wina, mając za jedynych towarzyszy degustacji parę Anglików w średnim wieku.
Przyznam się, że wizyta w enotece w kraju, w którym chyba nawet dzieci rozpoznają rodzaje wina, napawała mnie lekkim lękiem. Po pierwsze, co odpowiem na pytanie: jakie wino? Odpowiedź: czerwone wytrawne jest ok w Polsce*, w enotece w Chianti raczej nie wystarczy. W karcie jest kilkanaście rodzajów czerwonych wytrawnych i wszystkie pochodzą z promienia kilkudziesięciu kilometrów – odpada więc kierowanie się krajem pochodzenia. Wypadałoby więc jechać według szczepów albo czau leżakowania, a to już grząski grunt, jeśli nie bagno. Celować w ciemno też nie bardzo, bo w perspektywie rachunek, a z winami różnie bywa. Okazuje się jednak, że nie taki diabeł straszny i takie miejsca są stworzone nie tylko dla wybitnych koneserów, którzy zamawiają wino podając rocznik. Wręcz przeciwnie. Są przyjazne takim jak my, przeciętnym winomaniakom i w widocznym miejscu zazwyczaj, jeśli nie zawsze, wypisane jest kilka rodzajów win w przystępnych cenach. Można więc wchodzić i degustować śmiało.
Tu ciekawostka: spaliśmy ostatnio w Kwidzynie w pensjonacie o nazwie Winiarnia, bo posiadał winiarnię. Spodziewaliśmy się więc tego, co winiarnia oferować powinna, tymczasem wybór białych win, które można było tego wieczora zamówić, sprowadzał się do trzech półwytrawnych, z czego żadne nie było schłodzone. Winiarnia winiarni nierówna.
Rozluźnieni degustacją, weszliśmy do małego sklepiku, który u nas nazywałby się 1001 drobiazgów, z planem kupienia otwieracza do wina i kieliszków z kogutem. Wyszliśmy z dwoma pięknymi kieliszkami i dwoma otwieraczami, zdziwieni, że zapłaciliśmy aż 50 EUR za tak skromne zakupy. Całe szczęście, internet nam powiedział, że jeden z otwieraczy zaprojektował znany designer, Alessi. Ulżyło mi, że właściciel sklepiku, miły staruszek, który powoli i wyraźnie, żebyśmy zrozumieli, po włosku tłumaczył nam działanie ekspresu, wcale nas nie oszukał.
W Radda in Chianti zatrzymaliśmy się na parkingu dla kamperów, który kosztował 12 EUR za dobę, liczone od 24:00 do 00:00, czyli jeśli kupi się bilet o 16:00 to doba skończy się o północy. Można też płacić za godziny.
Kupiliśmy też w Raddzie najostrzejszą pastę z papryczki chilli, jaką w życiu jedliśmy, a lubimy jeść ostro. Kropelka o wielkości ziarenka piasku wystarczy, żeby zaostrzyć miskę zupy, dwie kropelki dodane do makaronu to danie prosto z Tajlandii. Czad! Odmiana tej papryczki nazywa się bardzo ładnie naga chocolate i bez przesady – może zabić.
SAN GIMIGNANO
Droga z Pizy do San Gimignano, już w pobliżu San Gimignano, to jedna z najpiękniejszych tras, jaką w życiu jechałam. A zaczynało się nieciekawie.
Przy wyjeździe z Pizy mgła była tak gęsta, że nie widzieliśmy kompletnie nic. Jechaliśmy bez humorów, bo to był właśnie ten moment, kiedy mieliśmy zacząć eksplorację najbardziej malowniczych rejonów Toskanii, a tu taki żarcik Matki Natury. Zaczynało też zmierzchać, zanosiło się więc na to, że nie zobaczymy sławnych toskańskich wzgórz. Tymczasem.
Tymczasem nagle, przy kolejnym zakręcie mgła zniknęła jak za dotknięciem różdżki mądrej i spokojnej królowej toskańskich elfów, a my zaczęliśmy się wspinać po krętej drodze. Dotarliśmy na wzgórze gdzieś na szczycie świata i zobaczyliśmy jak pomarańczowe, zachodzące słońce oświetla zielone i brązowe wzgórza, z których powoli unoszą się resztki mgły. Po prawej i lewej stronie, za nami i przed nami, rozpościerały się łagodne zbocza, a na nich, jak pojedyncze klocki rozrzucone po dywanie, przycupnęły sobie kamienne rezydencje. To jedna z takich chwil, kiedy jesteś tak oszołomiona pięknem świata, że do oczu napływają łzy. Marcin niestety połowy nie widział, bo kierował. Tylko dla mnie był ten magiczny spektakl i obejrzałam go w całości. Nawet zdjęć nie robiłam, tak mnie urzekło. Przy okazji zakochałam się w Toskanii.
Do San Gimignano jako takiego kamperem się nie wjedzie. Trzeba go zostawić albo na parkingu tuż przed murami tej średniowiecznej twierdzy, albo na kempingu niżej.
Kemping nie dość, że otwarty, to w dodatku prawie pełny. Sanitariaty w stanie niezbyt ciekawym, jednak kemping sam w sobie ok. W jego centrum umieszczono duże boisko, a przy recepcji małą knajpkę z domowym włoskim jedzeniem. Fajną sprawą był busik, który za darmo woził gości do oddalonego o kilometr drogi San Gimignano. W dzień spokojnie można by się przejść, wieczorem jednak nie polecam – raczej to niebezpieczne iść nieoświetloną, krętą drogą bez chodnika.
San Gimignano wygląda jak średniowieczna wielka kamienna twierdza z wysokimi wieżami niczym w greckim Mani. Położone jest na wzgórzu, dzięki czemu kusi do wizyty już z daleka. Spacerowaliśmy po nim wieczorem, kiedy z wolna zamykano sklepiki, a otwierano nieliczne o tej porze roku restauracje. Pewnie w sezonie miasteczko tętni życiem, a przed każdą ristorante powystawiane są stoliki, zapełnione odpoczywającymi od całodziennych upałów tubylców i turystów. Zimą jednak jest pusto i spokojnie, a uliczki wyludniają się do tego stopnia, że bałam schodzić z głównego traktu, żeby naszym zwyczajem pochodzić bocznymi drogami.
Nie złoczyńców się bałam, a duchów. Wydeptany przez setki lat kamienny bruk błyszczał w żółtym świetle latarni, a w oddali słychać było cichnące śmiechy i trzask zamykanych starych drzwi. Brakowało tylko tętentu koni, płaczu dziecka i nawoływań woźnicy. Trochę było mi straszno, więc skryliśmy się w przytulnej pizzerii i sprawdzonymi sposobami odgoniliśmy wszelkie strachy.
CZĘŚĆ II: Val d’Orcia: Pienza, Montepulciano i Bani di San Filippo
Val d’Orcia to najczęściej fotografowana część Toskanii. To tu kręcono sceny z Gladiatora, co można wyczytać w każdym opisie tej doliny – aż dziw, że jeszcze nie zmieniono je nazwy na Dolina Gladiatora. Najlepszą bazą wypadową do krajoznawczej wycieczki jest Pienza, która jest atrakcyjna sama w sobie. Jeśli dodać do tego widok na Val d’Orcię, mamy miejscówkę perfekcyjną.
PIENZA
W XV wieku w zasadzie zbudowana od podstaw, na rozkaz ówczesnego papieża Piusa II, który chciał stworzyć miasto idealne w duchu renesansu i humanizmu, odchodząc jednocześnie od architektonicznie ciężkiego średniowiecza. W wyniku tego projektu powstało bardzo ładne, przyjazne miasteczko, z którego roztacza się cudny widok na Val d’Orcię.
W Pienzy produkuje się owczy ser pecorino, który można kupić w niemal każdym mijanym sklepiku. Jego aromat czuć wszędzie.
O znaczeniu pecorino niech świadczy największe święto Pienzy Fiera del Cacio (Festiwal Sera) – organizowane są wtedy zawody, podczas których mieszkańcy ścigają się, tocząc przed sobą wielkie kręgi pecorino.
VAL D’ORCIA
Dolina wpisana jest na listę krajobrazów UNESCO, z tego oto powodu:
„Pejzaż Val d’Orcia był hołubiony przez malarzy szkoły sieneńskiej, rozkwitającej w okresie renesansu. Obrazy Val d’Orcia, a w szczególny sposób przedstawienia jej pejzaży, które pokazują jak człowiek może w harmonii żyć w zgodzie z naturą, stały się ikonami renesansu i w istotny sposób wpłynęły na sposób myślenia o pejzażu w późniejszych latach”.
To oficjalne kryterium UNESCO uzasadniające wpisanie doliny na listę ujmuje w słowa odczucia towarzyszące kontemplującemu jej wdzięki – naturę, harmonię, niezmieniony przez człowieka krajobraz. Mnie przekonuje.
Z Pienzy można dojść do Val d’Orcii spacerkiem i spokojnie szukać sobie miejsca do zrobienia idealnego zdjęcia. Lub wziąć dron i biegać z nim po czyimś polu.
MONTEPULCIANO
Podczas gdy mieszkańcy Pienzy ścigają się tocząc ser, Włosi z Montepulciano robią to samo z beczką słynnego wina z Montepulciano, podczas wyścigu Il Bravio. Przetoczenie beczki z winem po stromych kamiennych uliczkach Montepulciano musi być nie lada wysiłkiem. Osobiście, wolałabym jednak toczyć wino, dlatego to Montepulciano przypadło w zaszczycie gościć nas w Sylwestra.
Jak wygląda świętowanie w tym mieście-twierdzy? Najpierw wspina się na główny plac na samym szczycie miasteczka, żeby pogibać się pod mikrosceną z kubeczkiem grzanego wina, a potem idzie się jeść i pić wino. Najprzyjemniejsze są rzeczy proste.
W Sylwestra trudno jest znaleźć ristorante czy pizzerię, która byłaby otwarta dla przeciętnego przechodnia – większość z nich od godziny 17:00 zaczyna szykować się do sylwestrowych kolacji. Trafiliśmy do jednej z nielicznych pizzerii, bardzo niepozornej, nieremontowanej od lat, ciasnej jak korytarz w starym bloku i pełnej ludzi. Za 20 EUR zjedliśmy po pysznej domowej pizzy i wypiliśmy karafkę domowego wina. A ludzie wchodzili i wychodzili, wchodzili i wychodzili… Bardzo miło spędziliśmy tam czas, czując się swobodnie jak u siebie w domu.
BAGNI DI SAN FILIPPO
Pierwszego dnia nowego roku pojechaliśmy moczyć się w termalnych źródłach BaGni di San Filippo. W Toskanii jest wiele termalnych źródeł, część płatnych, kilka darmowych. Fajne zestawienie znaleźliśmy na blogu Italia-by-Natalia. Kierując się nim, wybraliśmy Bagni di San Filippo – opisane jako najcieplejsze i najlepsze. I darmowe.
Droga przy ścieżce wiodącej do źródełek pełna była samochodów – wygląda na to, że Włosi bardzo lubią moczyć się w ciepełku, co rozumiem, bo sama uwielbiam. Poszliśmy więc z tłumem, leśną ścieżką ku siarkowym basenom.
Na pierwszy rzut wyglądało to jak wielkie, śmierdzące jajem kałuże pełne osób najróżniejszego sortu, dlatego już mieliśmy uciekać, jednak co z nas by wtedy byli za podróżnicy. Dlatego wleźliśmy. I siedzieliśmy w tym aż nam się skóra nie pomarszczyła. Polecam!
Kiedy my zażywaliśmy zdrowotnej kąpieli, swoje namioty składała ekipa współczesnych hippisów, a w basenie powyżej nas włoska młodzież w dredach paliła dżointy. Nowy rok w oparach. Siarki.
Na liście moich marzeń, w ścisłej czołówce, jest spędzić czas jakiś w toskańskiej willi, we wrześniu, gdy słońce ciągle gorące, ale już spokojniejsze, gdy winobranie w toku, a kolory ciepło nasycone. Jeździlibyśmy kabrioletem po krętych uliczkach Val d’Orcii, z wiatrem we włosach, odwiedzalibyśmy winnice i jedlibyśmy dużo włoskich najprostszych specjałów. Wtedy na pewno nauczylibyśmy się sjesty.
Spełnienia marzeń~! A otwieracz to papuga czy inny gad? Nic się nie znam na design-ie.
Poprzedni komentarz też Twój, zdaje się?:)
Spełnienia marzeń! A otwieracz to papuga czy inny gad?
Dzięki i wzajemnie:) To Papużka