Wystarczyły dwie doby, aby dokonały się nieodwracalne spustoszenia w motywacjach czterech osób o różnych konstrukcjach psychicznych i życiorysach do wstawania rano i poginania na osiem godzin do roboty, która, no cóż, nie jest pracą marzeń. Dwie doby nad Bałtykiem z doborowym towarzystwem, średnim winem i słońcem, żeby człowiek miał ochotę piznąć ten kierat cały, kupić sobie kawał ziemi i stado owiec i założyć wyśniony, najlepszy, master i mister wszystkiego – kemping nad kempingami. W górach, nad morzem, gdziebądź. I nawet myć na nim kible, a co!
To się nazywa potęga morza.
Aczkolwiek inspiracją do wyjazdu nie było samo morze, a koszykarski półfinałowy mecz Zastalu w Koszalinie, wspaniale wygrany zresztą. Wielce ucieszeni ze zwycięstwa, co dobrze na resztę weekendu wróżyło, o zmroku dotarliśmy na kemping, czy też pole namiotowe Ada w Sarbinowie. Oprócz nas, czyli dwóch kamperów, był właściciel z żoną. Zdziwiło nas to, bo pogoda naprawdę dopisała, w NRDowie wysyp kamperowców byłby przy takim stanie rzeczy, zwłaszcza nad morzem, a u nas puścizna i widać, że to jeszcze nie sezon.
Kemping znaleziony na necie, wybrany ze względu na bliskość plaży i rzekome własne dojście do tejże, które to chwytliwe stwierdzenie nadużyciem było – dojście do plaży bliziutko, fakt, ale jednak tuż ZA płotem kempingu, nie w jego granicach.
Nad Bałtykiem jak jest, każdy Polak wie – nawet jeśli śpi się koło morza, to nie znaczy, że się można na nie gapić bezpośrednio ze stanowiska grillowo-leżakowego przed kamperem, gdyż zadrzewione wydmy skutecznie piękny widok zasłaniają. Toteż pierwsze kroki wycieczka skierowała na plażę, dzierżąc w dłoniach trunki.
Sobotę spędziliśmy rowerując międzynarodową ścieżką R10 z Sarbinowa do Mielna. Na tym etapie wiedzie ona głównie przez las wydmowy, przez który raz po raz prześwituje morze i bezkres za nim. Łatwo jednak ścieżkę zgubić wjeżdżając do poszczególnych miejscowości, brakuje znaków kierujących na nią.
Tuż za Sarbinowem w stronę Mielna jest miejscowość Chłopy, a w niej mała przystań rybacka, gdzie w drodze powrotnej kupiliśmy świeżutkie ryby znane – dorsza i nieznane – turbota, znacząco tańsze niż w sklepach i wyfiletowane na naszych oczach. Krótki nawet pobyt w takiej przystani pokazuje pierwotny, a przez to prawdziwszy w stosunku do turystyczno-promenadowo-plażowego wymiar życia nad morzem. Warto w takim miejscu spędzić chwil kilka, zwłaszcza z dzieciarami, żeby morze nie kojarzyło się tylko z kręconymi lodami i straganami.
W Mielnie posiedzieliśmy na dość tłocznej plaży oraz przejechaliśmy przez pełne hoteli, hotelików, pensjonatów miasteczko, celem obejrzenia kempingów, w liczbie trzech.
Kemping Rodzinny nr 105 – położony jakieś 200 m od plaży, blisko centrum Mielna, nie za duży, ładny kemping z pełną infrastrukturą i miłym właścicielem. Ceny przyzwoite, za dwie osoby z kamperem w sezonie wychodzi ok. 60 zł.
Kemping Ada – siostrzany kemping naszego sarbinowskiego. Położony 50m od morza, spory teren, tuż za Mielnem, w Unieściu. Podstawowa infrastrukura, czasy świetności ma za sobą, ale tragedii nie ma. Choć lepszy naszym zdaniem jest ten w Sarbinowie, jakoś tak bardziej zielono i intymniej, ale to subiektywne wrażenie.
Kemping Na Granicy – położony tuż nad jeziorem Jamno. Równy, trawiasty teren, bardzo ładnie, ale uznaliśmy, że to profanacja kempingować nad jeziorem mając z drugiej strony morze.
No właśnie, bo Mielno położone jest nad morzem i nad jeziorem jednocześnie. Mieliśmy nadzieję, że da się znaleźć miejsce, gdzie będzie się widziało i jedno, i drugie, jednak przejechawszy mniej więcej do połowy tego wąskiego pasa lądu pomiędzy obydwoma zbiornika okazało się, że wcale nie taki on wąski i nie można mieć wszystkiego. Życie.
Po południu, jak to w Polsce, była burza, bo co za dużo słońca, to niezdrowo, jeszcze się społeczeństwo rozbestwi. Po burzy powróciliśmy do przerwanych zajęć, czyli picia wina przy grillu i tu przygoda!
Grilla mieliśmy gazowego, tacy jesteśmy ekologiczni. I nie powiem którędy nam ta ekologia wyszła, grilla już nie ma. Z niewiadomych przyczyn w pewnym momencie zajął się ogniem, a że nabój gazowy bezpośrednio pod nim podłączony, żartów nie było. I tu Maryan, mój strażak Sam prywatny, niewiele myśląc chwycił gorejący ogniem sprzęt, przeniósł go z dala od kamperów, pobiegł po gaśnicę i jak on to nie zdjął wojowniczo tej zawleczki, jak nie prysnął białym proszkiem wprost na nasze dorsze podpalone!…Och, jak on to zrobił!.. To była dopiero akcja.
Uszczęśliwieni uniknięcie kalectwa, z licami nieskażonymi poparzeniem, ponownie wróciliśmy do przerwanych zajęć, tym razem bez grilla i po uprzedniej wizycie w sklepie, bo nam się z tej radości wino pokończyło.
Następnego dnia, jak to na aktywnych rowerowych kamperowców przystało, zamontowaliśmy rowery na bagażniki, bo cosik było chłodno. Poszliśmy więc na spacer plażą, czekając na deszcz. Dojść mieliśmy do latarni w Gąskach, ale szliśmy i szliśmy, a latarni, ani widu, ani słychu, postanowiliśmy więc osiąść i zrobić olimpiadę lekkoatletyczną, podczas której Majka omal nie straciła głowy w konkurencji pchnięcia kulą, a Marcin nie oberwał drągiem przy rzucie oszczepem.
Zaprzestaliśmy więc ryzykownych działań i obserwowaliśmy wędkarzy, którzy stali w morzu po pas i łowili, jak nam powiedzieli, belonę. Belona nie brała, widowiska nie było, oddaliśmy się zatem bolesnym marzeniom o własnym kempingu, które były przyczyną odruchu wymiotnego na dźwięk budzika w poniedziałek rano.
Do latarni dojechaliśmy ostatecznie kamperami, obserwując jak niebo robi się coraz błękitne. A tu „Juuuuuż wraaaacać czaaaas….”. Co tu dużo gadać – morze to jednak jest morze.
Super art! tylko ten grill mało męski! 🙂 pozdrawiam!
taki zgrabny, kompaktowy;) długo nie posłużył, może faktycznie mu męskości brakowało:)