Przeleciała nam Norwegia przez palce, przez szyby kampera, przeminęła
z wiatrem. Dopiero co przestawałam się z nią zmagać i zaczynałam rozumieć,
a tu nagle hops i Finlandia. I po urodzinach, i po Norwegii.
Nie wiedziałam jak się zabrać do tego kraju, jak go przeżywać. Niby byłam świadoma, że będzie zupełnie inaczej niż na naszych dotychczasowych wojażach do upalnych krajów, ale mocno powierzchowna ta świadomość była. Głupkowato oczekiwałam ciepła i było mi żal, że ominęły nas upały w Polsce.
I tak się zmagałam, durna, z tym trudnym krajem, zamiast brać go, jakim jest
i jako zaletę brać umiarkowane temperatury, wiatr i kalesony w lipcu. Bo poniewczasie zrozumiałam, że każde poświęcenie Norwegia w dwójnasób wynagradza. Przede wszystkim krajobrazem, ale już totalne szaleństwo jest wtedy, kiedy na ten krajobraz świeci słońce.
Bo słońce jest największym czarodziejem, ale i czarnoksiężnikiem tego surowego kraju Wikingów. W końcu, jak pisałam po wielokroć – zawsze chodzi
o słońce.
Kiedy już tak bardzo tęsknisz za odurzeniem upałem, za witaminą D, zapachem spalonej skóry, słonecznym naćpaniem, zza szarych chmur lub ośnieżonych gór wychodzi Ono i oświetla te fiordy granatowe i zbocza zielone, te szczyty białe
i domki bordowe, te plaże karaibskie nie-do-opalania i robi się tak cholernie ładnie, a Ty wiesz, że jest kwadrans po północy i patrzysz jak to nocne słońce
w ogóle nie zachodzi, tylko spaceruje sobie ponad taflą wody, żeby zaraz znów pod przedziwnym kątem powędrować w górę – wtedy rozumiesz, o co w tym wszystkim chodzi. I w sklepie z pamiątkami kupujesz wełnianą czapkę
w renifery. Taka jest Norwegia, takie jest jej nocne słońce.
Dużo Norwegia wymaga od turysty. Tu słowo turysta nabiera nieco wznioślejszego znaczenia, bo żeby dotrzeć do najpiękniejszych atrakcji, trzeba się nieźle namęczyć. Z całą pewnością ci, co męczą się najbardziej, dostają
w zamian najwięcej. Dlatego tak dużo tam piechurów z plecakami, objuczonych rowerzystów i wspinaczy. Norwegia właśnie tak lubi być zwiedzana, trzeba doświadczyć jej przyrody, wleźć na górę, wspiąć się, iść pod wiatr, zmęczyć się, pokonać lęki, zmoknąć i zmarznąć. Pokonać swoje mniejsze lub większe ograniczenia. Dopiero wtedy można powiedzieć, że fiordy to nam z ręki jadły.
Połaziliśmy trochę po górach i dobrze się w tym odnaleźliśmy, ale chciałoby się więcej. Jednak naszym celem był Nordkapp, a rozpiętość tego kraju w osi północ-południe wynosi prawie 3000 km, których pokonanie wymagało wyrzeczeń w postaci cięcia czasu spędzanego w poszczególnych miejscach. Świadomie też zrezygnowaliśmy ze zwiedzania dużych miast, jak Oslo, Bergen, czy Trondheim, nastawiając się na przyrodniczy aspekt Norwegii. Głód cywilizacji zaspokoiliśmy wracając przez stolice krajów Bałtów – Tallin, Rygę
i Wilno, zachwycające każde z innego powodu.
Norwegia ma też swoje słabsze strony, jak każde państwo gorsze, bardziej lub mniej przereklamowane miejsca, krążą wśród ludzi jakieś mity, które nijak mają się do rzeczywistości. O nich też napiszę.
Dwa tygodnie spędzone w tym kraju otworzyły w naszych głowach
i pragnieniach nowe drzwi do nieco innego podróżowania. Uświadomiły mi, że nie zawsze musi być gorąco, żeby było pięknie i nie zawsze urlop musi być
w upale (choć wciąż taki jest preferowany). Na pewno rozbudziły w nas ochotę na więcej dni, które przejdziemy w górskich butach wraz z reniferami.
Relacja, jak zawsze, w odcinkach.
Zatem – pozostajemy w kontakcie!:)
GALERIA: (kliknij)