W stosunku do Monemwazji mieliśmy duże oczekiwania. To, co zobaczyliśmy, dwukrotnie je przerosło.
To miejsce to miasto na samotnej skale, oddzielonej od lądu przez trzęsienie ziemi i połączonej z nim na powrót w VI wieku przez Bizantyjczyków. Był to czas, kiedy północne tereny ówczesnego Bizancjum najeżdżane były przez plemiona słowiańskie (nareszcie coś o nas). Mieszkańcy zmuszeni byli szukać schronień, dlatego swoje osady budowali w trudno dostępnych miejscach (patrz: Paleochora). Zwiedzając Monemwazję, podziwialiśmy umysł człowieka, który wpadł na pomysł, aby miasto zbudować w skale, czyniąc je jednocześnie zupełnie niewidocznym od strony lądu i możliwym do zdobycia jedynie od strony morza. Co też koniec końców się stało.
[learn_more caption=”Monemwazja”]
Więcej faktów dotyczących tego miejsca znajdziecie w znaczniku: Monemwazja
[/learn_more]
Aby dostać się do Monemwazji trzeba przejechać przez Gefirę, bardzo przyjemne, turystyczne miasteczko, funkcjonujące chyba tylko dzięki swojej skalnej przyjaciółce po drugiej stronie mostu. Nie będąc świadomym istnienia Monemwazji, istnieje ryzyko, że się ją przeoczy. Można spacerować po gefirskiej promenadzie wzdłuż tawern, pensjonatów i sklepików, pluskać się w niebieskim morzu, wchodzić do każdej apteki w poszukiwaniu naturalnych kosmetyków greckiej marki Korres, podziwiać wielką skałę w różowych promieniach zachodzącego słońca i nawet nie podejrzewać, że coś w sobie skrywa. I to jakie COŚ.
Noc spędziliśmy na parkingu przy publicznej plaży (nie ma zakazów),
z widokiem na tajemniczą skałę. Rano podjechaliśmy nieco bliżej i zostawiliśmy kampera na parkingu tuż za mostem, a tuż przed górą, i powędrowaliśmy asfaltówką na spotkanie z zatrzymaną w czasie Monemwazją.
[box type=”info”]
Tak radzę wszystkim – parking tuż przed monemwazyjską bramą jest przeznaczony głównie dla skuterów, na tym wzdłuż szosy wiodącej do Monemwazji trudno znaleźć miejsca (kamperem nierealne). A wędrówka wcale nie taka męcząca, jakby się mogło wydawać.
[/box]
Po Monewazji porusza się wyłącznie pieszo. Brama wjazdowa jest na tyle szeroka, żeby zmieścił się w niej obładowany osiołek i pełni funkcję teleportera w czasie. Tych, którzy przez nią przejdą, wyrzuca w nowoczesnym średniowieczu, udekorowanym kwiatami. Czadersko, ot co. Wałęsając się po kamiennych uliczkach, mijając coraz to bardziej urokliwie położone hoteliki pomyślałam, że to idealne miejsce na spędzenie miesiąca miodowego albo romansu – baśniowo, wyjątkowo, kameralnie, romantycznie, w takim jakby zawieszeniu między światami. Na czas, kiedy człowiek jeszcze zachłyśnięty tym drugim nie potrzebuje wielu bodźców z zewnątrz i najchętniej ukryłby się w takim właśnie skalnym domku z widokiem na morze. Całkiem poważnie, uważam, że powinno się Monemwazję promować jako miasto miłości – czy to tej całkiem praworządnej, czy też zupełnie nie.
Tu apel: Loczku, gdybyś chciał mi zrobić niespodziankę i miał chwilowy nadmiar gotówki do natychmiastowego roztwonienia – to wiesz.
Nie będę pisać o kościołach, które koniecznie trzeba zobaczyć ani wymieniać ich nazw, których i tak nikt nie zapamięta – znajdziecie je na Wikipedii i w każdym przewodniku. Po Monemwazji trzeba się się po prostu przejść i rozkoszować. Można zjeść śniadanie w jednej z miłych kawiarenek i wyobrazić sobie, jak mogło wyglądać toczące się tu życie, kiedy w mieście mieszkało 50 tysięcy ludzi
i towarem na wagę złota była woda pitna. Trzeba również znaleźć bramę morską, zwaną Portello, prowadzącą na kamienny podest, wykąpać się w morzu, które tu ma kolor szmaragdowy i potem opowiedzieć mi, jak było – nie zrobiliśmy tego i ilekroć patrzę na to zdjęcie, żałuję wielce.
Urzekła mnie Monemawazja, bez dwóch zdań. Niemrawy taki spokój, wyślizgane kamienie, leniwe koty i bezpieczne odizolowanie – bo grube mury, morze i tylko jedno wejście – dające poczucie, że co się zdarzy w Monemwazji, zostanie w Monemwazji. Tutaj ponownie, kolejny już raz na Peloponezie, krok
w krok podążała za nami historia, od której nie da się opędzić w miejscach istniejących tak długo i ponownie do życia wskrzeszanych. Bez wahania wpisuję to miasteczko na listę 10 najpiękniejszych, jakie do tej pory widziałam. Jeszcze tu wrócimy! Na wskrzeszony romans we wskrzeszonej Monemwazji.
Poprzednia część relacji z Peloponezu: [button link=”http://www.dreamsonwheels.pl/2-swiaty-elafonisos-i-kithira-peloponez/” newwindow=”yes”] 2 światy – Elafonisos i Kythira[/button]
Ależ piękne miejsce! Uwielbiam takie urokliwe, leniwe greckie klimaty. Wybrałabym się 🙂