Tak na dobrą sprawę, jeszcze z Mani nie wróciłam – wciąż czytam niezwykle szczegółową książkę Patricka Leigh Fermora „Mani. Wędrówki po Peloponezie”. Życie toczy się tak szybko i jedyna chwila, którą mogę przeznaczyć na czytanie, to ta przed zaśnięciem, kiedy naturalistyczne – oddające każdy odcień, zapach i strukturę skał nawet – opisy Pana Patricka działają jak najlepsza kołysanka. Można więc powiedzieć, że co wieczór zasypiam na Mani. Mam nadzieję, że Wy nie zaśniecie nad lekturą mojej opowieści, bo przyznam, że szczegółowość Pana Patricka udzieliła się i mi, i chyba zaczynam się w tym Mani zatracać. A jak człowiek zatracony, to może godzinami o jednym…
Mani to górzysta, tajemnicza kraina leżąca na jednym z czterech palców Peloponezu, gdzie rzadko docierają autokary z turystami. Nie jest tu pięknie, za to cudownie intrygująco. To pustkowie, jeśli zwiedzać je świadomie, posiadając choć skrawki wiedzy na temat jego historii, zapada głęboko w pamięć. Wygląda jak widmo, jak wymarły region, co zastanawia o tyle, że Pan Patrick (trochę się z nim zaprzyjaźniłam, dlatego tytułuję familiarnie, w końcu co dzień razem podróżujemy) przemierzał Mani nie tak dawno, bo w latach 50. ubiegłego wieku i większość ledwo widocznych już dziś domów-wież była zamieszkała. Dziś tylko powiewające gdzieniegdzie pranie każe przypuszczać, że mieszkają tu jakieś pojedyncze rodziny, a samych wież zostało kilkanaście, może -dziesiąt, choć przewodniki mówią o -set. Lekko niepokojący klimat potęgowany jest dodatkowo przez bliskość przylądka Matapan, gdzie znajdowały się jedne z wrót do Hadesu – krainy umarłych.
Mani słynie z wendety. Przez kilka wieków, od XVI do wczesnych lat wieku XX, toczono tu krwawe wojny klanowe. Ich genezą było przeludnienie. Z okupowanych terenów ówczesnej Grecji w Mani, krainie kamieni, schronienia szukało mnóstwo uciekinierów. Skalisty i gorący półwysep uchodził za niedostępny, nieprzyjazny i niebezpieczny, idealny na kryjówkę, jednak ziemi zdatnej do uprawy czegokolwiek było jak na lekarstwo. Obszar, geograficznie niewielki, szybko zaczął się przeludniać, toteż całe wioski, klany lub pojedyncze rodziny zaczęły toczyć walki. Początkowo o ziemię, z czasem bardziej chodziło o władzę i obronę honoru. Powstał system plemienny, a wendety przerodziły się w wojny, trwające przez wieki. Zawieszenie broni następowało jedynie przeciwko tureckiemu najeźdźcy – kiedy Turcy zbliżali się Mani, wszystkie lufy uprzednio zwrócone przeciwko sobie, kierowały się zgodnie przeciwko Turkom.
Największą osobliwością tych walk był fakt, że nie toczyły się one na otwartym terenie, tylko wprost z kamiennych domów. Wiadomo, że im wyższy dom, tym większa przewaga, zawsze lepiej zrzucać armatnie kule z góry na dachy domów na dole, dlatego wznoszono coraz to wyższe wieże, mające również funkcje mieszkalne. Zburzone części dobudowywano w trakcie walk, zdarzało się więc, że połowa mężczyzn w rodzinie ostrzeliwała przeciwnika zza dwóch pozostałych ścian, a druga połowa dobudowywała brakujące.
Po skończonej wojnie, czy to na skutek wybicia do pnia przeciwnika, czy poddania się, zwycięska rodzina miała prawo odbudować swoje wieże i zabezpieczyć je dachem z marmuru.
I tak rosły, rosły, wieża za wieżą, wieża za wieżą w całej krainie Mani.
Walki zawsze prowadzone były zgodnie ze swoistym kodeksem. Na przykład, nigdy nie atakowano z zaskoczenia – kiedy jedna rodzina miała anse przeciwko drugiej, ogłaszał to pop lub inny odpowiednik księdza bijąc w przykościelny dzwon. Z założenia, kobiety nie uczestniczyły w walkach, a ich rolą było donoszenie jedzenia walczących mężczyznom, toteż mogły chodzić po ulicach, ale oczywiście zdarzały się przypadki, że i one ginęły – ciężko tego uniknąć, jeśli wymiana strzałów toczyła się pomiędzy dwiema wieżami po przeciwnych stronach wąskiej uliczki. Walki przerywano na czas zbiorów oliwek. Wtedy dwa zwaśnione rody, zabijające się nawzajem jeszcze wczoraj, strząsało oliwki ze sąsiadujących ze sobą poletek i nikt nie próbował ubić drugiego z zaskoczenia. Również święta, narodziny syna (bo tylko syn, z racji jego przydatności do walki, był wartością), chrzciny, czy ślub mogły być powodem do chwilowego zawieszenia broni. W książce Pana Patricka można o wendetach i kodeksie przeczytać dużo, dużo więcej.
Prawie 400 lat ciągłych walk sprawiło, że śmierć na Mani była zjawiskiem namacalnym, tak wszechobecnym, że dyktowała warunki codzienności, wypełniała życie mieszkańców po brzegi. Kiedy w XX wieku wprowadzono republikę, walki z wolna ustawały, czy to w wyniku działań władz, czy samoistnie, a wieże w wyniku licznych w tym rejonie trzęsień ziemi upadały, mieszkańcy Mani zaczęli wyjeżdżać w inne, bogatsze rejony kraju i poza jego granice. Oprócz wendet Manioci nie mieli nic, co mogło nadać ich życiu sens, region był skrajnie biedny i nieurodzajny. Do lat 50. XX wieku, kiedy Mani wizytował Pan Patrick, mieszkały tam pojedyncze rodziny w wieżach już nie tak wysokich, parające się popasem kóz, uprawą nielicznych drzew oliwnych, pozyskiwaniem soli. W 2014 roku, kiedy byliśmy tam my, we wiosce Vathia naliczyliśmy4 zamieszkałe domy. Zwykłe, parterowe. W pozostałych wieżach, może 3 piętrowych, a więc 10 razy niższych niż w przeszłości, nie mieszka nikt.
Mani było jednym z nielicznych miejsc w ówczesnej Grecji, które wywalczyło sobie wolność od tureckiego panowania i utrzymało stale zagrożoną niepodległość. Manioci słynęli z waleczności – to tu rozpoczęło się powstanie przeciwko tureckiemu jarzmu, któremu przewodził Petrobej Mawromichalis. To wydarzenie rozbudziło całą Grecję, wynikiem czego było uwolnienie od trwającej 4 stulecia tureckiej niewoli. W latach 50. XX wieku Petrobej wciąż był czczony jako bohater, a jego prapraprawnuk odgrywał ważną polityczną rolę.
W przewodnikach można przeczytać, że teraz Mani jest regionem turystycznym, ale to określenie mocno na wyrost. Faktycznie, część pozostałych wież została zaadaptowana na pensjonaty, obok starych budowli wybudowano nowe, łudząco podobne, ale, delikatnie mówiąc, tłoku nie ma. Co w naszej opinii jest ogromną zaletą, dzięki temu Mani oparło się komercjalizacji i jest jedyne w swoim rodzaju.
Nieśmiało przywitaliśmy się z Mani na kempingu Kalogria w miejscowości Stoupa. Zwiastunem, że coś się zmienia, były wyższe niż do tej pory góry, z zawieszonymi niczym korona burzowymi chmurami na szczytach i tarasowo rozmieszczone wioseczki. Mieliśmy nadzieję na nocleg na dziko gdzieś przy plaży, jednak zjazdy z głównej drogi nad morze były tak strome i wąskie, że nie zaryzykowaliśmy. Minęliśmy przepiękne, kamienne Kardamili i rozłożyliśmy cały nasz bajzel łącznie z hamakiem na kompletnie wyciszonym, oryginalnym kempingu.
Naszym celem była Vathia, gdzie według przewodników zachowało się najwięcej kamiennych wież. Zmierzając w jej kierunku, jechaliśmy przez puste, przypominające górskie stepy tereny z przepięknymi widokami na morze. Inne niż dotychczas – groźniejsze, bardziej niedostępne ze względu na wysokie urwiska i klify, nie do plażowania, a przez to jeszcze bardziej pociągające. Gdzieniegdzie sterczała w górę zniszczona trzęsieniami ziemi i wojnami wieża, z rzadka widzieliśmy zamieszkały dom. W pewnym momencie minęliśmy podziurawioną od kul tabliczkę: last gas station. A wokół nie było żadnej gas station.
VATHIA
Położona wysoko na wzgórzu, z pięknym widokiem na morze i przylądek Matapan, okazała się być niemal zupełnie wyludniona – zamieszkane jest jedynie kilka domostw. Opuszczone wieże były otwarte i wyglądały tak, jakby jeszcze kilka lat temu ktoś tu mieszkał. W łazienkach wanny, umywalki, glazura i terakota, w kuchniach kuchenki i szafki, prąd doprowadzony, włączniki światła, anteny satelitarne – nic, tylko się wprowadzać, po niewielkim odnowieniu. Znaleźliśmy nawet byłą restaurację, w której poniewierały się księgi rachunkowe z 1991 roku, stare głośniki, krzesła, koce… Więc jeszcze 23 lata temu toczyło się tu życie. Teraz tylko śledzą zwiedzającego widma przeszłości i trzeba zapomnieć, że się beztrosko zasiądzie w kafejonie. Nie ma żadnych kafejonów, zupełnie nie jak w Grecji, gdzie nawet w najmniejszej wiosce zawsze znajdziesz takie miejsce. Nie w Vathii.
[learn_more caption=”Tawerny i kafejony” state=”open”]
Nie wiem, czy słowo „kafejon” istnieje, jednak tak właśnie brzmiała nazwa przybytku, którego odpowiednikiem jest kawiarnia, po mojej próbie czytania po grecku. Więc zostało kafejon. Jest ich pełno – i tawern, i kafejonów. Naprawdę zdarza się, że w liczącej kilka domów wiosce znajdziesz jedno i drugie. I zawsze, niezależnie od pory dnia, siedzą tam jacyś Grecy płci męskiej. Im się nigdzie nie spieszy. Oni muszą przecież wypić frappe. Jak to tak bez frappe. I na ludzi popatrzeć. I pogadać. Uczmy się.
Jeśli każdego dnia będę mogła spędzić 2 godziny w trakcie pracy pijąc frappe w kafejonie i będzie mnie stać, żeby codziennie, dobra, co drugi dzień, zabrać rodzinę do tawerny na kolację i wydać tam 50 EUR – chcę taki kryzys. Oni tak żyją.
Często jedliśmy w tawernach i kafejonach – śniadania, obiady, czy kolacje. ZAWSZE wszystko było pyszne, nigdy nie trafiliśmy na nic źle przyrządzonego. Zawsze atmosfera była luźna, bez spiny, bez kelnera wiecznie patrzącego ci w talerz – oni przeginają raczej w drugą stronę, bo się przecież nigdzie nie spieszy, niech się klient relaksuje. I tak jest dobrze. Ceny: za kolację dla dwóch osób składającej się z przystawki i dania głównego – zazwyczaj mięso albo owoce morza + pół litra domowego wina płaciliśmy od 20-30 EUR.
[/learn_more]
Upał panował niemiłosierny, cień dawał niewielkie wytchnienie, a drzew, pod którymi można by się schować, nie ma tam żadnych. Miał rację Pan Patrick: na Mani ma się wrażenie, że wszechobecne kamienie zaraz wybuchną żywym ogniem, taki panuje skwar. Przed usiąściem na jednym czy drugi murku sprawdzałam jego temperaturę, pewna, że sobie poparzę tyłek. To było pierwsze miejsce w Grecji i nieliczne w mojej turystycznej przeszłości, gdzie odmówiłam dalszego zwiedzania, kwitując położone na wzgórzu w pewnej oddali metalowe grobowce: jakieś baraki, wracamy. Teraz się wstydzę, wtedy myślałam, że się ugotuję i mnie w tym baraku pochowają.
Najdziwniejszym dla mnie zjawiskiem w opustoszałej, pełnej duchów Vathii, było pełnowymiarowe, wybetonowane boisko do kosza z nieziemskim widokiem. Zresztą, tam wszystko takie… pozagrobowe. Unosił się w powietrzu powiew krwawej historii, krążyła wszędzie upalna śmierć. Legenda głosi, że o najgorętszej porze dnia po Mani wałęsają się duchy śmiertelników, którzy zginęli z ręki wroga i teraz domagają się zemsty. Jeden z nich na pewno łaził razem z nami, rzucił czar i dlatego właśnie Mani wywarło na nas takie wrażenie.
AREOPOLI
To największe miasto na Mani. Jego nazwa pochodzi, a jakżeby inaczej, od boga wojny Aresa. Jeśli przejechać przez nie główną drogą bez zagłębiania się, nie robi żadnego wrażenia. Chyba, że będziecie musieli zatankować. Wtedy, celem zapłaty, wejdziecie do kanciapy. Nieśmiało zapytacie, czy można płacić kartą, bo nie wygląda. Grek o brudnych rękach o wyglądzie byłego kryminalisty po angielsku odpowie Wam, że jasne, ale on nie umie tego ustrojstwa obsługiwać, więc zawoła brata. Z warsztatu wyłoni się ogromny brodacz, z jeszcze brudniejszymi rękami i płynną, australijską angielszczyzną patrząc Wam prosto w oczy, zagada o pogodę, powie, że u nich zawsze tak, spyta skąd my, odpowie, że u was przecież też ciepło, my odpowiemy, że no raczej nie, pozdrowi życząc udanego urlopu i wróci do warsztatu.
A w przewodnikach pisali, że Manioci są mniej gościnni niż inni Grecy. Z kolei Pan Patrick pisał, że są bardziej nieufni, ale gościnni jeszcze bardziej.
O samym Areopoli przewodniki mówiły, że nie jest do dobre miejsce na urlop. Ja wyszłam z kampera i zakochałam się od razu, mimo zapalenia pęcherza i wydanych 20 EUR na jakiś marny wyciąg z żurawiny. Nie po raz pierwszy przekonaliśmy się, że przewodnikowe opinie są mocno subiektywne i nie ma to jak samemu sprawdzić.
Miasto dosłownie zbudowane jest z kamieni. Kamienne drogi, murki, chodniki, domy, dziedzińce.
[learn_more caption=”Kamienie na Mani” state=”open”]
Jak wcześniej wspomniałam, kamieni na Mani jest mnóstwo. Pan Patrick będąc na Mani spotkał człowieka, który powiedział mu, że kiedy Bóg skończył tworzyć świat, zostało mu sporo kamieni i wszystkie zrzucił na Mani. Przemierzając tę krainę zobaczycie wszędzie murki i mureczki ułożone w czworokąty – część z nich faktycznie stanowiła granicę dla sztucznie stworzonych poletek uprawnych, pozostałe jednak były jedynie efektem radzenia sobie z nadmiarem tego surowca.
[/learn_more]
Areopoli jest nieduże, nie zatłoczone i pełne uroczych, klimatycznych knajpeczek i restauracyjek. Wystarczyło by, żeby podczas 2-tygodniowego pobytu każdego dnia stołować się w innej, z taką samą estetyczną przyjemnością. Na głównym placu co sobotę odbywa się targ, gdzie lokalni producenci sprzedają swoje wyroby.
To miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia i spędzenia w nim kilku dni. Najlepiej w jednym z cichych, kamiennych pensjonatów.
My, siłą rzeczy, szukamy innych miejsc na nocleg. 4 km od Areopoli znaleźliśmy zatoczkę, nad zatoczką małą wioskę o nazwie Neo Itilo, a w niej trzy tawerny z pysznym jedzeniem. Wokół góry, nad górami chmury, morze takie jakieś groźniejsze i nawet deszcz.
Tymczasem, zbliża się moja pora, książka czeka. Z przyjemnością przeniosę się w wyobraźni do tej tajemniczej, niedosłownej, trochę mistycznej krainy z nadzieją, że jeszcze tam wrócimy. Bo to nieprawda, że w Mani nie ma nic oprócz kamieni.
Rewelacyjnie napisane, aż się chce czytać do końca. Ja na Mani byłam w 2000r. i mnie to miejsce może nie zauroczyło, ale podziw duży dla ludzi którzy tam żyją. Domy wieże zrobiły na nas ogromne wrażenie i pamiętam osty o gigantycznych rozmiarach, niesamowite klify. Moim zdaniem miejsce warte zobaczenia – jedyne w swoim rodzaju
4 miesiace do Mani
Ciekawe…..
Z racji iż tu mieszkam kilka naście lat,właśnie w Areopoli.Pozdrawiam.
Milo mi czytac Twoje posty. Dodaja mi humoru.
Bardzo się cieszę, dziękuję:)
Tez sie wybieram na Mani w przyszlym roku, troche sie wahalam ale po przeczytaniu Twojego tekstu juz nie. Piszesz wspaniale!
Myślę,źe podobny klimat jak w Sfakii na Krecie. Teź jakby nikt nie mieszkal i tak troche groźnie.dlatego tak mi się podobało
To rodzinne:)
Po tym opisie aż się chce tam jechać.Też lubię takie trochę mroczne klimaty. Zdjęcia piękne.
Jak wyżej, ta sama krew, lubimy te same rzeczy
Ciarki po mnie chodziły przy czytaniu więc na Mani chyba nie pojadę. Nie lubię tłumów ale tam pustka aż krzyczy. Pięknie i zarazem trochę przerażająco,no bo te chodzące po ulicach duchy trochę widać… Sugestywny opis.
No tak, trochę groźnie, ale właśnie dlatego tak to całe Mani zapada w człowieka.
Bardzo lubię sposób, w jaki myślisz i opisujesz rzeczywistość.
Bardzo, bardzo miło:)
Prawdziwie magiczne miejsce. Żałuję, że będąc tak blisko – w Githio – nie zajechaliśmy tam. Ale przynajmniej jest pretekst, żeby tam wrócić 🙂
Dokładnie!