Ten wyjazd był jednym z lepszych pomysłów turystycznych, na jaki do tej pory wpadliśmy, mimo, że powrót był ciężki jak nigdy. Do teraz się podnosimy z lekkiej depresji. Nie ma się co dziwić, bo większość naszych popołudni wyglądała tak:
Feliz Navidad! Czyli od czego się zaczęło
Chcieliśmy uciec od Świąt. Takie stwierdzenie w poczcie zdań kontrowersyjnych w Polsce stoi niedaleko od: „nie wierzę w Boga” i „nie chcę mieć dzieci”. Może nawet nie tyle uciec od Świąt, co od ich powtarzalności, od utartych schematów.
Czekaliśmy, aż dziewczyny będą na tyle duże, że powiedzą – spoko, chętnie. I nastąpiło to właśnie w tym roku. Chcieliśmy zjeść coś innego, zobaczyć, jak ten czas celebrują albo i nie celebrują w innej części Europy. Otworzyć swoje głowy na inne skojarzenie niż tylko „Święta=śnieg=zimno”, odrzucić ten ciąg skojarzeniowy jako jedyny możliwy i przyjąć inny jako równie dobry. W końcu Jezus urodził się w Betlejem i śnieg może ze dwa razy widział albo i wcale, co bardziej prawdopodobne.
Hiszpanie celebrują Wigilię tak samo, jak my, czyli siedzą i jedzą. Tradycyjne potrawy tego wieczoru to przede wszystkim mięso, a jako że jestesmy semi-, czy raczej pesco-wegetarianami, jedliśmy dary z naszego ulubionego hiszpańskiego sklepu Mercadona, czyli krewetki i inne owoce morza oraz świąteczną zupę, którą dostaliśmy w pakietach startowych na biegu dwa dni wcześniej.
Prezenty oczywiście były, jednak w wersji polskiej, czyli wręczane w Wigilię, bo Hiszpanom prezenty przynosi nie Mikołaj, tylko Trzech Króli 6 stycznia. O święcie Trzech Króli więcej będzie w dalszej części tekstu.
Po kolacji, około północy, poszliśmy sobie na plażę, bo było jakieś 17 stopni. Uznaliśmy Wigilię za wielce udaną.
Sylwester
Zarówno w Wigilię, jak i w Sylwestra sklepy otwarte są dłużej niż u nas, ale to pewnie dlatego, że w krajach południowych wszelkie imprezy i wieczerze zaczynają się jak my już kończymy.
Generalnie, Hiszpanie świętują Sylwestra podobnie, z jedną różnicą – 12 winogron. Kilka dni przed końcem roku w sklepach pojawiają się plastikowe kieliszki z dwunastoma gronami, puszeczki z dwunastoma obranymi winogronami albo magiczne 12 winogron zapakowane w dowolnie inny sposób. Myślałam, że to może do szampana, tak się komponuje, ale nie. Oni te winogrona zjadają o północy, jedno na każde bicie zegara w Madrycie. Więc i my kupiliśmy 12 winogron, włączyliśmy telewizor i oglądając transmisję z Puerto del Sol w Madrycie łykaliśmy dzielnie 12 gronek, które mają nam przynieść nieskończone szczęście. Zobaczymy. Lence na początek przyniosły ból brzucha:)
Zimowa ucieczka do Hiszpanii miała być nie tylko wakacjami. Pierwszy raz cały pobyt, w tym przypadku siedemnaście dni, spędziliśmy w jednym mieszkaniu, nie przenosząc się z miejsca na miejsca jak zazwyczaj. Chcieliśmy sprawdzić, czy dobrze to sobie wymarzyliśmy, czy uda nam się na chwilkę zadomowić na hiszpańskiej ziemi i wyobrazić, jak to będzie tu mieszkać. Bo taki jest plan na za kilka lat. Wniosek: uda się. Marcinowi łatwiej, mi trochę trudniej, bo strasznie głęboko zapuściłam korzenie w tej Zielonej dziurze, ale je wyrwę i przesadzę. No bo przecie popatrzcie:
Na Costa Blanca słońce świeci ponad 300 dni w roku. Temperatury rzadko spadają poniżej 10 stopni. Żyje się dzięki temu o wiele, wiele łatwiej. Łatwiej się idzie do pracy, uprawia sport, odpoczywa. Ludzie bez deficytów witaminy D też są jacyś lepsi, bardziej zadowoleni, pozytywnie nastawieni. Spodziewam się, że sytuacja przedstawia się zgoła odmiennie latem, gdy jest tak gorąco, że nie da się żyć, ale póki nie doświadczę na własnej skórze, to się nie przekonam, więc zamierzam doświadczyć. Tak serio, to nawet marzę o tym, żeby pojechać tam właśnie w lipcu albo sierpniu i wreszcie móc bez limitu korzystać z tego, co kocham tu najbardziej, czyli wszechobecnego morza. Bo póki co, na Costa Blanca moczyłam tylko stopy w listopadzie, styczniu i lutym.
Jeżdżąc po Costa Blanca, widząc pełne kempingi, wpadliśmy na pomysł rozwiązania połowicznego, tak na próbę – trochę tu, trochę tam. Powoli rodzi się plan, żeby przyjechać do Hiszpanii kamperem w okolicach grudnia, przezimować do wiosny. Pojeździć, pozwiedzać, zapisać się na hiszpański, pracować zdalnie. Doba na kempingu kosztuje od 10 do 15 euro, bardzo tanio. Pomysł wydaje się całkiem realny.
JAK SPĘDZILIŚMY TEN CZAS
Zachowaliśmy zdrową równowagę. Pozwiedzaliśmy, potrenowaliśmy, poleniuchowaliśmy na plaży. Piliśmy dużo wina, jedliśmy dużo owoców morza i allioli. Wyciągnęliśmy z Hiszpanii tyle energii i słońca, ile się dało, na co pozwolił dzień dłuższy w stosunku do tego polskiego niemal o dwie godziny.
BIEGANIE
Oprócz normalnych treningów wzięliśmy udział w dwóch biegach – pierwszy na 10 km w Sant Joan d’Alacant i drugi na 5 km w El Campello. Na Costa Blanca biega mnóstwo ludzi, co wcale nie dziwi, warunki są przecież idealne. W odróżnieniu jednak od imprez, w jakich braliśmy udział w Polsce, w Hiszpanii biega o wiele więcej młodzieży i to na normalnych dystansach z dorosłymi. U nas dla 16-to i 18-to latków są osobne dystanse na 800 albo 1000 metrów. Regulaminy biegów wprowadzają ograniczenie 18+, czego nie rozumiem. Nasza Madźka ma 13 lat i biega 5 kilometrów w tempie 6 min/km, a jeszcze kilka miesięcy temu 3 km były wyzwaniem. Postęp jest zasługą regularnych treningów lekkoatletycznych. Zapisujcie swoje dzieci na sport! Dzieciaki są silne, tylko dorośli się z nimi za bardzo cackają.
Drugi bieg, sylwestrowy, biegliśmy w trójkę, Marcin, Paweł i ja. Muszę tu zaznaczyć, że tylko ja, najsłabsza z tej ekipy (Paweł – Ironman i Marcin bijący ostatnio swoje rekordy jak nakręcony) stanęłam na hiszpańskim podium i dostałam puchar. Tak! Trzecie miejsce w swojej kategorii wiekowej. Czas słaby ogólnie, ale dobry jak na mnie w tamtej chwili, chlejącej wino jak wodę – 5.20 min/km. Ten mały sukces smakował wybornie i nakręcił mnie pozytywnie na całą sylwestrową imprezę. Uszczęśliwiona układałam klocki z Lenką do 24:00.
Fajnie się biega rodzinnie. Po powrocie pobiegliśmy w jeszcze większym gronie – z naszymi dziewczynami i 9-letnią Lenką, w biegu na WOŚP na 5 km. Integruje takie wspólne uprawianie sportu.
Ostatnie dwa tygodnie treningów w styczniowej polskiej aurze, na stadionie i wzdłuż ulic, bo lasy są zamknięte z powodu ASF-u, uświadomiły mi, jak łatwo się trenowało w Hiszpanii i jak tu jest cholernie trudno. Zaliczając kolejne kółka na stadionie, wycierając cieknący nos i obrywając po twarzy zacinającym deszczem, przypominam sobie nasze przebieżki promenadą pod Penon de Ifach, które kończyłam brodząc w morzu. Coś tu poszło nie tak.
Wszyscy trenujący na powietrzu w naszych warunkach klimatycznych zimą zasługują na medale za silną wolę.
ROWER
Targając rower w profesjonalnej torbie przez lotnisko człowiek czuje się jak sportowiec. I to nic, że przed każdym wyjściem na przejażdżkę miałam rozstrój żołądka z nerwów – tak bardzo boję się znowu wywalić. Oni wszyscy, mijający mnie idącą z tą wielką torbą, o tym nie wiedzieli i mogłam zgrywać twardziela.
Przewiezienie roweru nie jest tak trudne, jeśli spełni się trzy warunki: wygodna torba na rower, większe auto, żeby go przewieźć i droższy bilet, czyli generalnie podwojony. Normalnie bilet do Alicante z Berlina w tym czasie kosztuje około 600 zł z bagażem (Ryanair). Z rowerem jakieś 1100.
Zaliczyliśmy trzy przejażdżki. Hiszpańskie wybrzeża, zwłaszcza Costa Blanca, słyną z idealnych warunków dla cyklistów. Drogi są dobre, kręte, widoki przepiękne, a kultura kierowców bez zarzutów, dlatego trenują profesjonalni kolarze. Długie trasy pełne podjazdów to dla nich raj. No właśnie. Niekoniecznie dla nas, nizinnych amatorów. Dlatego układaliśmy sobie takie trasy, żeby mieć z jazdy jakąś przyjemność, a nie zdechnąć przy pierwszej górce.
Calpe jest tak położone, że gdzie byśmy nie chcieli jechać, wszędzie będzie pod górkę. Dla doświadczonych kolarzy to żaden problem. My jednak wyjeżdżaliśmy z Calpe autem i na rower wsiadaliśmy dalej – w Javei, Denii albo Santa Poli.
ZWIEDZANIE
Najbardziej lubię się po Costa Blanca po prostu szlajać. Jeździć po różnych miasteczkach, poukrywanych za zakrętami, poznawać ich atmosferę, układ, wybierać sobie domki do mieszkania. Dlatego tak fajnie się tu jeździ na rowerze, jak już człowiek oczywiście osiągnie pewien pułap tlenowy i mu udo odpowiednio urośnie…
Calpe
Cechą charakterystyczną Calpe jest wyłaniająca się z morza skała Penon de Ifach. Niegdyś zupełnie niezależna, teraz połączona z lądem, jest najmniejszym w Hiszpanii rezerwatem przyrody. Upodobały ją sobie liczne gatunki ptaków jako przystanek w drodze do Afryki i miejsce lęgowe. Z kolei dla turystów punktem honoru jest zdobyć Penon, co i my uczyniliśmy.
Podejście jest nie tyle trudne wydolnościowo, co dość niebezpiecznie. Wystarczy chwila nieuwagi, żeby zsunąć się po zboczu albo po prostu zlecieć. Widocznie jednak wszyscy są bardzo ostrożni, bo ze statystyk wynika, że tylko dwie osoby spadły ze skały, z czego jedna prawdopodobnie samodzielnie się z niej rzuciła.
Z Penonu widać całe Calpe i okolice i jest to widok warty wylanego po drodze potu.
Calpe było niegdyś wioską rybacką, z której rozrosło się do przyjemnego wakacyjnego kurortu. Jak na całym Costa Blanca, sporo tu Niemców, Anglików i Rosjan, jednak wciąż język hiszpański całe szczęście dominuje. Tegoroczne wakacje to nie była nasza pierwsza wizyta w Calpe, jednak dopiero teraz odkryliśmy jedną z piękniejszych jego części, czyli stare miasto, położone u szczytu głównej ulicy Avenida Valencia.
Malutkie, białe kamieniczki, ciasne uliczki, skwerki, przytulne restauracyjki – tak wygląda ta część Calpe. W sezonie pewnie bywa tu bardziej tłoczno, o tej porze roku jednak było zacisznie, bo turyści wybierają miejscówki bliżej morza. Niemal wszystkie knajpki i sklepy miały przerwę wakacyjną, jednak udało nam się pysznie zjeść w Lapsus Bistro. Serwują idealne menu, jeśli przejedzą Wam się owoce morza, paelle i ryby i chcecie spróbować czegoś innego.
Jeśli jednak marzycie o pysznej paelli, polecamy Rincon de Calpe. Trzeba zadzwonić lub zajść odpowiednio wcześniej i zamówić paellę na określony dzień. Hiszpanie jedzą ją w porze lunchu, my zamówiliśmy na kolację, przez co noc była dość ciężka.
Kolejnym odkryciem w Calpe był targ rybny w porcie. Odbywa się w określonych godzinach, które zmieniają się w zależności od pory roku. W grudniu targ trwał godzinę, od 17 do 18. Każdy może wejść do środka za 1 EUR i z trybun obserwować aukcję. To, co nie zostanie kupione przez kupców, trafia do sklepiku tuż obok i można kupić świeżutką rybkę na kolację. Tu ciekawostka – nazwy kupców są widoczne na wyświetlaczach, stąd wiemy, że nasza ulubiona Mercadona zaopatruje się lokalnie w najświeższe dary morza.
Nie udało nam się z bliska zobaczyć flamingów, które mieszkają na solnym jeziorku Les Salines, ale na pewno tam są. Trzeba tylko wybrać odpowiednią porę. Jeśli będziecie mieli ochotę wybrać się na dłuższą przejażdżkę, idealnym miejscem do obserwacji tych różowych ptaków są saliny przy Santa Poli, 90 km na południe od Calpe. Widzieliśmy jak zrywają się do lotu, gdy jechaliśmy na rowerach. Przepiękny widok.
I jeszcze kilka fotek z Calpe, bo się nie mogę powstrzymać:)
Guadalest
To miasteczko w górach z ruinami zamku. Malowniczo położone, na stromej skale, nad jeziorkiem w szmaragdowym kolorze, ograniczonym tamą, do której można dojść lub dojechać autem. Zdaje się, że to raj dla wspinaczy, bo widzieliśmy ich tu wielu. Jeden miał niecałe 2 latka i był uroczy. Sama trasa wiodąca z Calpe do Guadalest jest fajna, bo prowadzi przez wioski górskie, skąd rozpościerają się ładne widoki na okolice. Panuje tu inna atmosfera niż na wybrzeżu, mimo, że to całkiem blisko.
Alcoy
Powinniśmy tam pojechać 5 stycznia, kiedy przez miasto przechodzi parada Trzech Króli, ponoć jedna z większych w Hiszpanii. Święto Trzech Króli jest tu chyba ważniejsze niż samo Boże Narodzenie. Głównymi bohaterami są tzw. pajes. Pajes niegdyś byli czarnoskórymi służącymi, którzy w czas świąt Bożego Narodzenia podrzucali prezenty dzieciom. W Alcoy w świąteczny czas kukły pajes wiszą niemal przy każdym balkonie, a podczas parady wolontariusze malują się na czarno i wspinają po balkonach. Sama parada wzbudza kontrowersje wśród afroamerykańskich aktywistów, którzy twierdzą, że utrwala rasistowskie stereotypy (pajes jako służący). Obrońcy tłumaczą, że pajes kojarzą się pozytywnie, bo roznoszą prezenty. Dzieci wierzą, że kiedy przytulą się do pajo podczas parady, spełnią się ich wszystkie marzenia. Wydarzenie jest transmitowane w telewizji, warto zobaczyć trochę hiszpańskiego folkloru.
Samo miasto, poza ładnym centrum, nie jest szczególnie urzekające. Dużo w nim bloków, pustostanów i rozpadających się fabryk. Sercem Alcoy jest duży plac, a raczej dziedziniec, gdzie 25 grudnia spotykają się na drinka elegancko ubrani mieszkańcy, którzy patrzyli na nas, turystów w krótkich spodenkach i w bluzach, nieco krzywo.
Benidorm
Nie jest to miasto moich marzeń. Jest duże i głośne, pełne drapaczy chmur – taki trochę Nowy Jork w hiszpańskiej skali. Ma za to piękne plaże i długą szeroką promenadę, wzdłuż której jest pełno rozmaitych barów, knajp i kawiarni.
Ponoć w sezonie to jedna wielka imprezownia, wypełniona pijanymi Anglikami.
Na przedmieściach, przy głównej drodze N332 jest spore centrum handlowe z dużym outletem Corte Ingles i kilkoma sklepami sportowymi, gdzie można zaszyć się w czas niepogody.
Villajoyosa
Prześliczna jest. Wzdłuż wielkiej plaży stoją kolorowe kamieniczki, tworzące widokówkowy obrazek, a na parkingu tuż przy morzu w zimowy czas gromadzą się kampery. Idąc dalej dojdziemy do niewielkiego starego miasta, gdzie człowiek czuje się jak u siebie, tak tu jest przytulnie.
Idealnie w środku miasta, między ulicą a plażą znajduje się ładnie odrestaurowany, tarasowy park, a tuż przy nim jedna z sieciowych pijalni czekolady Valor, gdzie można zjeść pyszne churrosy z równie pyszną czekoladą.
Santa Pola de l’Est i latarnia + La Marina del Pinet
Cypel, na którym znajduje się Santa Pola de l’Est to chyba mój numer 1 z odkryć tego wyjazdu.
Jadąc drogą N332, wyjeżdżając z Alicante, dotrzemy do ronda, na którym trzeba odbić z głównej drogi i pojechać dalej wzdłuż wybrzeża. My zostawiliśmy auto na parkingu przy Playa Carabassi, ale można o wiele wcześniej i wsiedliśmy na rowery. Droga wije się wzdłuż plaż, jest tu sporo parkingów i widać, że w sezonie to tłumnie odwiedzane miejsce. Za to poza sezonem to istny raj dla kamperów, których kierowcy nie przejmują się zakazami kempingowania. Dojechaliśmy do ładnej, wypoczynkowej miejscowości Santa Pola, potem wróciliśmy na wielką promenadę i pojechaliśmy dalej pomiędzy salinami do miejscowości La Marina del Pinet. I tu przenieśliśmy się zgrabnie do meksykańskiego puebla. Całe szczęście, że zjechaliśmy z górki do samej plaży, inaczej przegapilibyśmy to urocze miejsce. Nawet konie były.
Tak mi się to wszystko spodobało – Santa Pola, klify ponad nią, flamingi na salinach, meksykańska Marina – że jeśli w przyszłym roku powtórzymy zimowy wyjazd, to osiądziemy właśnie w tych rejonach.
JAVEA
To miejscowość z klimatem, bardzo przyjemna. Są plażki, są promenadki, są knajpeczki, są palmy, jest ładnie i co bardzo ważne – płasko, więc można stąd startować rowerem gdzie bądź. Jest też stare miasto, na które składają się brukowane, ciasne uliczki i małe kamieniczki. Jest sklep rowerowy, gdzie dostałam od Mikołaja bluzę na rower, która mi się bardzo przydała i jest śliczna. Obydwoje z Marciem mamy też do Javei sentyment – on, bo spędził tu pierwsze hiszpańskie wakacje, gdy miał 18 lat i przyjechał tu samochodem. A ja, bo stąd ruszyliśmy na pierwsze hiszpańskie rowerowanie.
GATA DE GORGOS
To miejscowość przejazdowa, często przebiegają przez nią trasy rowerowe. My rowerem przecinaliśmy Gata de Gorgos dwa razy, a samochodem dużo częściej. Przy głównej ulicy ulokowane są sklepiki z produktami z plecionej słomy, jak kosze, torby, maty, torebki, krzesła i espadryle, które sobie sprawiliśmy. Przy okazji, ucięliśmy krótką pogawędkę z właścicielem sklepiku, około 60-letnim Francuzem, który osiadł na Costa Blanca 40 lat temu. Polecał nam górskie regiony w okolicach Vall de Laguar, gdzie na pewno pojedziemy następnym razem. Może stary domek w górach to jest to?
XATIVA
Podobnie jak w przypadku Guadalest, Costa Blanca pokazuje tu inne, górske oblicze. Xativa skojarzyła mi się z jesienią, pod względem kolorystki, emocjonalności, lekkiego wycofania i wyciszenia. Zamek górujący na miasteczkiem „robi robotę”. Jest cudnie położony, strategicznie, bez dwóch zdań. Podobały nam się domy wokół Xativy i jej spokój.
Przy ograniczonym czasie, lepiej zrezygnować z Alcoy i nawet Guadalest i przyjechać tutaj, ale to tylko subiektywna opinia.
Co w przyszłym roku?
Pomysłów mamy milion na minutę. Ponownie Costa Blanca, czy może cieplejsze miejsce? A może wsiąść w kampera i pojechać gdzieś na dłużej? A urlop? A dzieciarki? A kasa? Jedno jest pewne – potrzebujemy słonecznego zastrzyku zimą jak kania dżdżu. To gorsze niż heroina, bo uzależnia po pierwszym razie.