W Českým Krumlovie powitał nas śnieg i mróz. Nie jakieś wielkie zaspy i -20, tylko 2 cm śniegowa pierzynka i zaledwie -3 stopnie. Jednak nasza tolerancja na zimno z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej się obniża, pod wpływem cieplejszym zim (nie narzekam) i braku zahartowania zapewne. Zimą wegetujemy pod kocami, wynurzanie się z ogrzewanych pomieszczeń ograniczając do minimum.
Dodam, że w tym roku mrozów jeszcze nie doświadczyliśmy. Wszystkie te czynniki wpłynęły na fakt, że nasze zachwycanie się Krumlovem odbyło się błyskawicznie, tak nam było obrzydliwie zimno. Przyglądaliśmy się z niedowierzaniem innym ludziom, w tym wycieczkowiczom azjatyckim, którzy bez oznak cierpienia na twarzach wolnym krokiem przemierzali to śliczne średniowieczne miasteczko. Wtedy postanowiliśmy kupić sobie porządne buty na zimę, a do Włoch kilka dni później wjechaliśmy w kalesonach.
Český Krumlov jest bajkowy. Średniowieczna kraina zatrzymana w czasie. Gotowa scenografia do filmu z epoki.
Miasteczko leży nad brzegami wijącej się w tym miejscu Wełtawy, wokół XIII-wiecznego zamku. Stanowi przykład małego, średniowiecznego grodu, który rozwijał się bez zakłóceń przez pięć wieków, zachowując w ten sposób nienaruszone dziedzictwo architektoniczne. Obecne, oczywiście, na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Opływająca Krumlov Wełtawa tworzy wrażenie, jakby było ono wyspą. Malownicze położenie u podłoża gór, kolorowe, pokryte malowidłami kamieniczki, brukowane wąskie uliczki, mostki, mosteczki, placyki, wielki zamek – w notatkach z podróży zapisałam: “cypelkowy, odizolowany, bajkowy świat dla czeskich skrzatów”.
[learn_more caption=”Parking”]
Parkingi miejskie są ciasne, strome i drogie, przeznaczone dla osobówek na 2-3 godzinny postój.
Fajnym miejscem jest parking dla autobusów, choć w sezonie pewnie trudniej o miejsce.
Chvalšinská 226 381 01 Český Krumlov, Czechy 48.815389, 14.308737
Ostatecznie, zawsze można stanąć na parkingu pod Kauflandem przy wjeździe do miasta.
[/learn_more]
Kolejnym punktem zimowej części naszej wycieczki był austriacki Linz. Udało nam się zaparkować w uliczce prostopadłej do głównej alei shoppingowej Landstraße. Tak też będzie mi się Linz kojarzył – shoppingowo.
To ładne miasto. Zabytkowe, przeważnie barokowe budowle zgrabnie wpleciono w nowoczesną zabudowę. Przez miasto płynie Dunaj, a nad nim jest most, tu ciekawostka, zaprojektowany przez pochodzącego z okolic Linz Hitlera.
Pewnie gdybyśmy byli miłośnikami sztuki nowoczesnej, zachwycilibyśmy się zbiorami stojącego tuż nad rzeką muzeum Lentos, gdzie prezentowane są dzieła malarzy XX i XXI wieku. Albo stojącym po drugiej stronie Dunaju nowoczesnym Ars Electronica. Jesteśmy jednak jedynie włóczęgami, którzy lubią szwendać się po nowych miastach, niekoniecznie wchodząc do wnętrz, dlatego połaziliśmy trochę po pełnej sklepów, kawiarni i restauracji Landstraße
i przyległych do niej uliczkach. Zjedliśmy bułkę ze śledziem i obejrzeliśmy ogromną neogotycką, największą w Austrii katedrę. I, co dość istotne i z pewnością zaważyło na dalszych losach naszej wyprawy, udało nam się nie wpaść pod ultraciche tramwaje.
To jedno z tych miast, które nie wywróciło mi mózgu na drugą stronę, jak Padwa (o której później). Takie, w którym można, ale nie trzeba, zatrzymać się przejazdem. Wiadomo jednak, że wrażenie, jakie zostawiają w naszych głowach nowe miejsca, zależą od wielu czynników, a jednym z najistotniejszych jest pogoda. Było szaro, zimno i wietrznie. A w głowach chyba majaczyło nam już włoskie słońce. Dlatego po dwóch godzinach spaceru pojechaliśmy dalej. Następny przystanek – Salzburg.
Mówi się, że jakie pierwsze wrażenie, taka cała znajomość. I bzdury się mówi, bo mi się to nigdy nie sprawdziło w przypadku ludzi, nie sprawdziło się również
w Salzburgu.
Dojechaliśmy wieczorem i jedyne, czego chcieliśmy, to znaleźć miejsce na nocleg blisko starego miasta. Dwie godziny jeździliśmy w poszukiwaniu i kiedy prawie witaliśmy się z gąską na parkingu pod katedrą, gdzie stało już kilka kamperów, zobaczyliśmy cenę – 36 EUR za dobę. Sporo. W końcu przenocowaliśmy na parkingu pod Lidlem 5 km od centrum, czyli nici
z wieczornego spaceru po starówce, na który tak liczyłam.
Ciężkie początki znajomości.
Następnego dnia podjechaliśmy bliżej centrum i stanęliśmy prawie nad rzeką. Padał gęsty śnieg. Ubrani jak bałwany (bardzo grubo i trochę durnowato) ruszyliśmy w miacho. I tak tam było, w tym Salzburgu, tak tam było pięknie, że po 5 minutach kupiłam sobie czerwony, austriacki kapelusz z piórkiem, wybaczając miastu wszystko, co złe z poprzedniego wieczora. Nawet śnieg roztapiający się na pomalowanych rzęsach.
Salzburg to barokowa perełka wciśnięta pomiędzy skały a rzekę Salzach. Starówka zachwyciła nas mimo szarej aury. Zabytkowe centrum miasta jest wpisane na listę zabytków UNESCO. Stosunkowo wąskie uliczki wiodą między wysokimi, strojnymi kamienicami, kończąc się zazwyczaj na jednym
z licznych placów, na którym z dużym prawdopodobieństwem znajdziemy barokową katedrę lub kościół. Salzburg długo pozostawał w rękach biskupów i arcybiskupów, stąd takie nagromadzenia sakralnych budowli.
Z każdej witryny na przechodniów gapi się Mozart – z czekoladek, magnesów, naklejek i widokówek. Pełno tu kawiarenek z doskonałą kawą i pysznymi słodkościami.
Wizyty w Austrii nie można zaliczyć do udanych bez odwiedzenia jednej z nich i posmakowania jabłkowego, rozpływającego się w ustach strudla. Najlepiej w najstarszej w zachodniej Europie kawiarni Café Tomaselli lub w dziewiętnastowiecznej Café Fürst, w której od 1890 ręcznie produkuje się słynne, oryginalne Mozartkugel (te, które można kupić w każdym sklepie pamiątkarskim, to taśmowo produkowane podróbki sprowadzane z Niemiec lub Wiednia).
Na wzgórzu ponad starym miastem wznosi się zamek-forteca. Jest to jeden z największych zamków w Europie. Można się na nią dostać kolejką.
Wszystko w Salzburgu, przypuszczalnie w całej Austrii, dopięte jest na ostatni guzik. Nie znajdziemy tu zaniedbanego podwórka, tylko urocze skwerki między kamienicami. Przy głównej ulicy nie ma lumpeksów, banków i punktów sprzedaży usług sieci komórkowych, tylko ładne sklepy z bardzo drogimi, drogimi lub raczej drogimi rzeczami. Marcin był w Salzburgu 20 lat temu. Mówił, że wtedy kupienie loda w jednej z lodziarni było nie lada wydatkiem. Teraz już nie jest tak źle, witryn nie oglądamy z rozdziawionymi gębami, a kawa i ciastko to wydatek w granicach rozsądku. Jednak daleko nam do Austriaków, dla których buty za 250 EUR to norma. Dla mnie to połowa pensji. Tu pani sprzedająca w sklepie lub podająca kawę zarabia tyle, że może sobie pozwolić na godne życie i wakacje. U nas to nierealne. Frustrujące.
Wracając do kampera zgodnie uznaliśmy, że zimy już nam wystarczy
i ruszyliśmy na południe. Ta jednak nie odpuszczała – aż do granicy włoskiej zmagaliśmy się z zadymką śnieżną i pługami, jadąc 40km/h na autostradzie.
Szoping jeszcze, ale od miacha oko wypada temu misiu 🙂
Z innej beczki: jak wygląda kwestia ogrzewania w kamperze w takie dni? butla? jakie temperatury we wnętrzu i jak ze zużyciem paliwa do tego celu?
Jednak żebraków też mają w tym bogactwie?
też mnie to zastanawia.
„Nie ma złych pór roku są tylko nieodpowiednie stroje” Przy dzisiejszej technice odzieżowej thinsulatach, goretexach, vibramach itd. itp. wypad, nawet w góry na narty, nie boli jak 20 lat temu 🙂
Aleja shoppingowa – a może zakupowa?
Miacho – nie, nie i jeszcze raz nie!
pozdr
Jak mawia moja Babcia: trzeba się ubierać stosownie do pogody. I jak zawsze, ma rację.
Co do „miacha” i „shoppingu” – nie jestem purystką językową, ma być luźno.